Walter Mossmann
        Rozmowy z Jurkiem (Freiburg – Lwów 1997)
        © Walter Mossmann, 1997
 Rozmowy z Jurkiem rozciągnęły się – z uwagi na trwałe przerwy w transmisji 
  – na cztery-pięć lat. Za ten czas Jurek zdążył wziąć ślub według obrządku grecko-katolickiego, 
  ukończyć swoje drugie studia – z filizofii oraz przetłumaczyć wielkie i skomplikowane 
  teksty Józefa Rotha, Heideggera i Musila dla wydawnictw kijowskich i lwowskich. 
  W tym samym czasie ja, nie bacząc na nic, nauczyłem się układać kilka najprostszych 
  zdań w języku ukraińskim dla użytku domowego i ulicznego: “teper ja je tut” 
  (teraz jestem tutaj), “teper i tut” (teraz i tutaj) i, – przede wszystkim, – 
  “wse bude dobre, duże dobre” (wszystko będzie dobrze, bardzo dobrze).
 Ostatnie cztery-pięć lat to czas burzliwy, gorączkowy, pełny niespodzianek. 
  Za ten okres niezwykle zmieniły się w perwszej kolejności kulisy naszych rozmów 
  – lwowskie knajpy. 
 Na początku spotykaliśmy się jeszcze w mrocznym, z zaciągniętymi storami barze 
  hotelu “Sputnik”, w którym popijaliśmy płyn – namiastkę kawy, herbatę lub wódkę 
  z niezmiennych i niezniszczalnych radzieckich szklanek z grubego szkła rzniętego 
  o przeznaczeniu uniwersalnym i w rozleniwieniu genialności dawaliśmy się pochwycić 
  i unieść, jak korki w falującej wodzie, przez ten nastrój pół-niemrawy, pół-azjatycki. 
  Kosztować taki dzień to nie kosztował nic, kilka “kuponów”, – zabawki dziecinne 
  dla niemieckiego barona markowego. Lub też w jakiejś piwnicznej melinie obserwowaliśmy 
  ekscesy alkoholowe skończonych pijaków i pijaczek z przedmieścia. Lub też spożywaliśmy 
  czeskie piwo w jeszcze doniedawna kagebowskim hotelu, gdzie kelner, niewzruszony 
  i powściągliwy proponował kawior za czterdzieści i dziewczynkę za dwadzieścia 
  dolarów. 
  Później – pierwsza “prywatna” restauracja gruzińska (w takich zakładach niestety 
  już nie można dostać miejscowego czerwonego wina “Oksamyt Ukrainy”, – tylko 
  drogie importowane trunki z Bułgarii lub ohydne pojła rzekomo z Wloch). Czy 
  popularna knajpa cyganerii literackiej w Wieży Prochowej – głośna muzyka z Ameryki, 
  ciemny słodkawo-lepki koniak krymski i podniecone debaty o poezji, teatrze, 
  muzyce, wernisażach, wizach i sponsorach, – przede wszystkim o sponsorach. Potem 
  pierwsza pizzeria, prowadzona przez Polaka o nazwisku Castellari, później pierwsze 
  kawiarnie uliczne, jeszcze później pierwsze prawdziwe cappuccino, – wszystko 
  szło dość szybko, postępowało, szalony postęp nastąpił w cenach, lecz większość 
  moich przyjaciół z każdym dniem coraz bardziej ubożała. 
 * * *
 Nasze pierwsze rozmowy z konieczności wychodziły z punktu zerowego. 
 – A co ty w ogóle wiesz o Ukrainie? Co nosisz w swojej niemieckiej głowie?
 – Mało. Zastygłe obrazy – step – Dniepr – złote kopuły Kijowa – barwne, pstrokate 
  zespoły folklorystyczne – wojak niemiecki, uśmiechnięty pośród pola słonecznikowego, 
  być może, mój ojciec, – sarkofag czarnobylski, – no i Galicja… rabin śpiewa, 
  niemieckie obozy śmierci, zwęglone zwłoki… 
         – Czy zwróciłeś uwagę na to, że w całej literaturze o holokauście wyraz 
          “UKRAINIEC” jest używany zawsze jako synonim powołania zawodowego? “UKRAINIEC” 
          tam – to zawsze i bez wyjątku gorliwy pomocnik nazistów, nie taki inteligentny 
          jak esesmani, ale bestia, jeżeli chodzi o morderstwa. Nie chcę w ogóle 
          poruszać kwestii tła historycznego, jest nad wyraz skomplikowana – czasem 
          byli to naprawdę ukraińscy nacjonaliści, faszyści, czasem – samowolnie 
          sformowane oddziały ze Wschodu: Ukraińcy, Białorusini, narodowości bałtyckie, 
          Rumuni, Chorwaci, Słowacy – tu też i “Folksdeutche”, – teraz jednak 
          chodzi mi o coś innego. Mam na myśli to straszliwie zredukowane znaczenie 
          pewnej przynależności narodowej. Kiedy na Zachodzie przedstawiam się: 
          nazywam się Jurek Prochazko, narodowość – Ukrainiec, brzmi to, jak gdybym 
          powiedział: za pozwoleniem, jestem Jurek, narodowość – pomocnik kata. 
        
 – A czy moja sytuacja jest lepsza? Co mam powiedziec, kiedy były SS-man w Brodach 
  mało nie obcałowuje mnie z radości za to tylko, że pochodzę z państwa, które 
  powstało w miejscu Trzeciego Rajchu? Każdy stereotyp narodowościowy jest niezmiernie 
  zredukowany. 
         – To nie jest to samo. Do Lwowa przyjeżdżasz nie tylko jako spadkobierca 
          nazi. Na Tobie nie tylko wieszają Oświęcim. Przypisują Ci również aurę 
          znanej na całym świecie kultury, pewne tło historyczne. Właśnie tutaj, 
          w Galicji, wiemy dużo o Niemczech, i to od samego początku robi z Ciebie 
          postać interesującą, wcale nie musisz nic dowodzić. 
          Ale kiedy ja zawędruję do Freiburga, to najpierw trafiam do kategorii 
          “Rosjanin, postradziecki”, potem: “aha, nie Rosjanin, – Ukrainiec; aha, 
          separatysta, nacjonalista – pomocnik kata!” Nie przypisują mi w ogóle 
          żadnej aury kulturowej, ponieważ nigdy nie braliście pod uwagę nic, 
          co nas dotyczy: ani Szewczenki, ani Łesi Ukrainki, ani Iwana Franki, 
          ani Wasyla Stusa, – żadnych wierszy, żadnej muzyki, nic kompletnie. 
          Należę do “narodu bez historii”, jak lubił nazywać naszego brata Fryderyk 
          Engels. Stereotyp bez żadnej przeciwwagi. Właśnie dlatego gnębi tak 
          nieubłaganie. 
          – Cóż, pomówmy o Twojej obrazie. 
 – Obrazie ukraińskiej.
         – Jest to ukrainskie lamento. Nie jestem w stanie już nawet słyszeć tego, bowiem 
          kultywuje się z takim samozakochaniem, ponieważ przy jego pomocy robi 
          się politykę. Strona odwrotna urazy ukraińskiej – jest to indyferencja, 
          z chwilą kiedy zaczyna się rozmowa o czym innym. Stykam się z tym stale, 
          przede wszystkim u ludzi starszych. 
          Pytam, powiedzmy, o Deborę Vogel, przyjaciólkę Brunona Schulza. Rozmowa 
          zachodzi o getcie, o ówczesnym obozie koncentracyjnym, Janowskim, w 
          którym, nawiasem mówiąc, dotychczas nie postawiono pomnik, rozmawiamy 
          o wyniszczeniu dwustu tysięcy żydów lwowskich, – a widzę przed sobą 
          indyferentne niewzruszone twarze. żadnych komentarzy. Aż póki ktoś wreszcie 
          nie wybuchnie tym oto “TAK, ALE!”, tym przeklętym “TAK, ALE!”. I nagle 
          z ożywieniem i emocją, z objawami największego napięcia pokazuje mi 
          piwnicę, w której “bolszewicy” mordowali i katowali “Ukraińców”, niewinnych 
          ludzi, oczywiście, kobiety i dzieci. 
         – Tak, ale...
 – A widzisz?
 – No to co? Mam prawo mówić co chcę, koniec końców, to jest wolny kraj, 
  od niedawna... Narzekasz na selektywny odbiór starszych ludzi, ale przecież 
  sam robisz to samo. Być może, gdzieś w Twojej podświadomości mocno utkwiła Sprzeczka 
  historyków. A może boisz się, że przypomnienie o ofiarach ukraińskich może doprowadzić 
  do wyliczenia “trup contra trupowi”, i to tak, że historia przegotuje się w 
  jakąś zupełną kaszę, “plus-minus-zero”, bez przestępstw, bez winy, bez nieczystego 
  sumienia, – tylko los i fatum...
 – Calkiem usprawiedliwiony strach!
 – Tak, ale dokąd prowadzi ten strach? Przeciwieństwem ukraińskiemu “TAK, 
  ALE” jest niemickie “SZLAKIEM…”. Zaczynając od przewrotu 1989 r. Przez 
  Galicję ciągną się całe orszaki turystów z Wiednia czy Berlina czy Frankfurtu, 
  ze spuszczonymi głowami “szlakiem hebrajstwa galickiego”. Wyfantazjowawszy romantyczny 
  “Shtetl” hebrajski, w nabożnym skupieniu obmacują stare kamienie i pozwalają 
  sobie wmówić, że każdy stary ułamek muru to zrujnowana synagoga, z rozkoszą 
  toną w marzeniach o zmianach na lepsze. Nie podnoszą wzroku w prawo lub w lewo, 
  – do teraźniejszości, do nas. A później nawet jeżeli w ich reportażach jest 
  mowa o Ukrainie, to koniecznie o niezmiennym kretynie antysemicie, który przez 
  przypadek wszedł im w drogę. Dla nas jest to zniewaga, oczywiście, lecz z was 
  to robi ślepców, dusza wasza jest ślepa. Odrzucacie jakie bądz poważne badania 
  naszej historii. Mam na myśli nawet nie wielką historię afer państwowych, chodzi 
  mi o małą historię, historię rodzin ukraińskich w jej naścietysięcznym powtórzeniu. 
  Prawie w każdym małym i zatłoczonym mieszkaniu tego miasta znajdziesz zdjęcia 
  na pamiątkę o dziadku, wujku, cioci, siostrze, bracie, – “ofiarach represji”, 
  tak to zwano: rozstrzelanych, zamrożonych, zaginionych w obozach. Tysiące z 
  tych, kogo widzisz tutaj, na Alei Swobody, urodzili się na zesłaniu w Syberii 
  lub Kazachstanie, lecz Ty to wszystko wypychasz ze świadomości, bo jesteś lewicowy. 
  Nie chcesz wiedzieć nic o przestępstwach lewicy. 
 – Moj drogi Jurku, sięgasz zbyt daleko. Upraszczasz wszystko. I co Ty wiesz 
  o lewicy na Zachodzie? 
         – Całkiem możliwe. Mnie wystarcza to, co wiedziałem o lewicy na Wschodzie. 
           
 – Freiburski SDS, na przykład, to było moje ówczesne zjednoczenie, jako pierwszy 
  organizował demonstracje w roku 1968 przeciwko inwazji do Pragi. Wszyscy moi 
  przyjaciele i znajomi z NRD to byli dysydenci, siedzieli tam po turmach lub 
  po prostu wylecieli z Republiki Robotników i Chłopów. A mnie Ministerstwo Spraw 
  Wewnętrznych jeszcze w 1986 roku zabroniło wjazd do Drezna, ponieważ wiedzieli 
  ci panowie, że tam tak samo nie będę trzymać pysk zamknięty na kłódkę, jak i 
  w domu. Nie, mój kochany, tego sobie narzucić nie pozwolę.
 – Słyszałem, jakoby wtedy u was odbywała się taka sobie chińsko-neostalinistowska 
  krytyka NRD, mam na myśli te wszystkie partyjki maoistowskie...
 – Były, rzeczywiście. Ale mnie w nich nie było. Wygłaszałem swoje drwiny pod 
  adresem autorytarnych bürgerów, którzy przebierali się za zmartwychwstałe widmo 
  komunizmu, a oni robili ze mnie “burżuazyjnego złoczyńcę”, ponieważ z większą 
  przyjemnością obracałem się w różnych inicjatywach społecznych, niż w ich maoistowskich 
  partiach kadrowych. Widzisz, Jurku, jednak wszystko jest nieco bardziej skomplikowane, 
  niż uważasz. 
         – To znaczy, rękawiczki swoje nie splamiłeś...
 – Nie wiem, jeszcze nie zaglądałem do ustawy Gauka.
         – Dobrze, usprawiedliwiamy was w kwestii dotyczącej kolaboracji z władzą 
          marksistowsko-leninowską. Wydaje mi się jednak, że przynajmniej jedno 
          oko przymykaliście. Nie chcieliście wiedzieć naprawdę o wszystkim. Nawet 
          nie usiłowaliście dowiedzieć się o naszej rzeczywistej sytuacji. 
 – A jak miałem się dowiedzieć? Przecież nie miałem możliwości przyjechać, w 
  każdym razie swobodnie. 
         – W Chile też nigdy nie byłeś, jak również w Argentynie czy Brazylii. 
          Tym nie mniej pisałeś, przemawiałeś, protestowałeś. Zasięgałeś informacji 
          o najdrobniejszych szczegółach i wydarzeniach w jakichś przedmieściach 
          Santiago lub Buenos-Aires, albo o sukcesach chłopskich związków zawodowych 
          w Boliwii. Otóż nie możesz zrzucać wszystko na ograniczone możliwości 
          wjazdu do Związku Radzieckiego. 
          Twierdzę, że nie chciałeś znać niewesołej prawdy o naszym życiu dlatego, 
          że się bałeś, iż podważone zostaną jakieś Twoje podwaliny prawdy. 
         – Nie możesz sobie wyobrazić, jakie kreatury u nas na Zachodzie chodziły, głosząc 
          “prawdę ze Wschodu” i w jakim celu. Czasem miałem wrażenie, że cały 
          system radziecki został stworzony w jednym jedynym celu: tworzyć kontrastowy 
          obraz “zła” celem legitymacji władzy “dobra” na Zachodzie. 
          Rozumiesz, kiedy rząd polski kazał gromić strajkujących robotników przy 
          pomocy o-ta-akich długich kijów drewnianych, wtedy w naszej telewizji 
          występowali możnowładcy, którym oburzenie z rozwartych ust aż pryskało, 
          lecz którzy w tym samym czasie oddawali rozkazy o rozpędzaniu demonstracji 
          przeciwko budownictwu stacji atomowych lub “Startbahn West” przy pomocy 
          takich samych długich i twardych kijów…  
          Wtedy bytowało takie powiedzonko, które było bardzo charakterystyczne 
          dla starej Republiki Federalnej: “Dlaczego sam nie wyjedziesz TAM?” 
          Intonacja, z którą to mówiono, była przeważnie szydercza, podła, unicestwiająca. 
          I pytanie to wynurzało się za każdym razem, kiedy gdzieś zjawiała się 
          krytyka lub niespokój, lub zamieszki. Wszyscy którzy się nie zgadzali, 
          krytykowali, zaprzeczali, szukali alternatywy, rozwijali jakieś pomysły, 
          wszyscy ci przeklęci mąciciele spokoju są bez wątpienia ukrytymi komunistami, 
          muszą więc “wyjechać TAM”, do NRD. 
          Możliwe, że to głupie powiedzonko było lepszą reklamą dla komunistów, 
          niż wszystkie grube marksistowsko-leninowskie folianty razem wzięte. 
        
         – To coś niecoś wyjaśnia, nie daje jednak dostatecznej podstawy dla waszego 
          niezainteresowania naszą rzeczywistością. 
 – Nie, to jest tylko wyjaśnienie, nie uzasadnienie. 
 * * *
 – Zawsze tak dziwnie się uśmiechasz, kiedy opowiadam, co myśmy, “lewi”, wyrabiali. 
         – Mnie to wydaje się po prostu jakimś naiwnym przechwalaniem się nalepkami. 
        
 – To znaczy, że mnie nie wierzysz?
         – Ależ nie, wierzę w Twoje historie. Tylko że w moim języku są to 
          wcale nie “lewe” historie. Widzisz, “lewe” ma u nas calkiem inne znaczenie. 
          “Lewe” – jest synonimem “konserwatywnego”, z “lewym” kojarzymy: stagnację, 
          uciemiężenie, publiczne kłamstwo, niewolniczy język, korupcję, karierowiczostwo, 
          terror, zagładę masową…
 – Hej-hej, a czy nie mozna brać nie tak wysoko?
         – Kiedy pytam Niemca, co jemu się kojarzy z rokiem 1933, odpowiedź 
          jest jasna i jednoznaczna: początek dyktatury nazistowskiej, zagarnięcie 
          władzy przez Hitlera, początek epoki, która się kończy drugą wojną światową 
          i holokaustem. Niemcowi stosownie roku 33-go, z pewnością nic innego 
          nie przychodzi na myśl. 
          Lecz kiedy zapytasz o to w Ukrainie, usłyszysz całkiem inną odpowiedź: 
          rok 1933 – to rok Wielkiej Klęski Głodu. Miliony ludzi w Ukrainie Radzieckiej 
          zginęły śmiercią głodową, w swoich wioskach, na ulicach, podczas ucieczki 
          do dużych miast. Oddziały partyjne zabierały ostatnią świnię i ostatni 
          worek z ziarnem z zagrody i zostawiali ludzi po prostu zdychać. Potem 
          masowe deportacje na Syberię, do obozów skazańców, “czystki” w partii, 
          procesy, wyniszczenie inteligencji ukraińskiej. W 1933 roku zaczęła 
          się nasza katastrofa, 1933 znaczy koniec wszystkich iluzji. 
          Niektórzy nazywają Klęskę Głodu genocydem, inni mówią, że powziąwszy 
          decyzję o przymusowej kolektywizacji, partia świadomie pogodziła się 
          z tym, że miliony ludzi w Ukrainie zginą z głodu. Lewica na Zachodzie 
          wtedy milczała lub podawała rozmach katastrofy jako niewinny, wielu 
          natomiast paplało, powtarzając propagandowe kłamstwa z Moskwy. Było 
          to niepojęte, po prostu niepojęte. 
 – Często usiłowałem to pojąć. Wydaje mi się, że tamci intelektualiści byli 
  więźniami sytuacji “albo-albo”. Uważali, że muszą zrobić wybór na korzyść Związku, 
  żeby nie zostać współwinowajcami faszyzmu. Dylemat. 
 – Do diaska z tymi piekielnymi historiami “albo-albo”! Jeżeli nie 
  pozbędziemy się ich, nigdy nie potrafimy robić to co chcemy. 
 – Ale co sie dzieje dzisiaj, po 60-u latach? W 1993 roku Klęska Głodu 33-go 
  była panującym tematem w Ukrainie: teatry, festiwale muzyczne, filmy, książki, 
  przemówienia, przede wszystkim głośne przemówienia. Ówczesny głód świętowano 
  jako ponury atut. Albowiem nowi możnowładcy faktycznie zmieniali ówczesne ofiary 
  na tych, w imię kogo tworzono dzisiejsze państwo narodowe. Ale czy naprawdę 
  ci ludzie umarli z głodu za przyszłe ukraińskie państwo narodowe? Wydaje mi 
  się, że jest to ohydne, chociaż zwykłe nadużycie. Ofiary wielkich przestępstw 
  byłej władzy zawsze są wykorzystywane jako instrument (instrumentalizowane) 
  dla zbudowania i umocnienia nowej władzy.
          – Tak, są rzeczywiście instrumentalizowane. Ale to nie przeszkodzi 
          mi mówić o tym na swój sposób. Koniec końców, to, że w tym kraju o takich 
          sprawach można mówić otwarcie, jest zjawiskiem dość nowym. Przeszło 
          pół wieku wymuszonego milczenia… 
          A u was? Czy lewica zachodnia chociaż wspomniała o wydarzeniach 1933-go 
          roku w Ukrainie? Czy były publikacje, posunięcia, dyskusje? Czy mężni 
          antystaliniści znów zadowolili się legendą o Machnie? O tak! Gdyby ten 
          romantyczny anarchista wtedy zwyciężył! Projekcyjne życzenie, bajki 
          dziecinne, jak również legendy o bohaterach Trzeciego świata. Ta przecież 
          Piotr Arszynow opowiedział wtedy tę legendę o Machnie nie dla szerzenia 
          prawdy, lecz żeby uwiecznić korzystną dla walki anarchistów postać, 
          która uskrzydla marzenia. 
 – A radziecka anty-postać? Postać rozbójnika i czarnego pijaka, gwałciciela 
  i mordercy, warlorda Machna, po cóż była stworzona? Widocznie też nie po to, 
  żeby przysłużyć się poszukiwaniu prawdy, lecz po to, żeby odstraszać marzenia. 
 * * *
 – Przypominasz? Kiedy spotkalismy się po raz pierwszy, do naszego stolika podszedł 
  jakiś stary pijaczyna i wyrzekł: “ Czarnobyl – to symbol rosyjskiej bolszewickiej 
  polityki i jej pochodów krzyżowych przeciwko narodowi ukraińskiemu”. Od tej 
  pory ciągle słyszę te bzdury. 
         – A jednak coś w tym jest. 
 – Co-co? Co moze być w tej głupocie? 
         – Zakreśl wyraz “rosyjska” i “pochody krzyżowe “. Zostaje: “Megalomaniczny 
          industrialny projekt Czarnobyl jest wcieleniem bolszewickiej polityki”. 
          I w tym twierdzeniu coś jednak jest. 
          Wydaje mi się, że całe to przedsięwzięcie pod nazwą “stalinizm” było 
          niczym innym, jak gigantycznym projektem industrializacji w zacofanym 
          kraju. Bolszewicka polityka rozwoju przewidywała, że ten kraj w najkrótszym 
          czasie dogoni i wyprzedzi bogate rozwinięte państwa. Właśnie stąd wynika 
          cała reszta. 
          Bo taki gatunek polityki rozwojowej wymagał niezliczonej ilości ofiar, 
          to było jasne dla wszystkich. Potrzebował więc religii, która potrafiłaby 
          w sposób dostateczny zmobilizować gotowość do ofiarności, oraz koscioła 
          powszechnej pokuty z globalną pretensją – mianowicie partii komunistycznej 
          i Międzynarodówki Komunistycznej. Powiązanie to dość dobrze rozpoznali 
          i opisali już w końcu lat 20. tacy ukraińscy radzieccy pisarze jak Chwylowyj 
          czy Mykoła Kulisz, o tym jednak również nie wiecie. 
          Dalej: Industrializacja na wielką skalę wymaga z konieczności radykalnej 
          standaryzacji, o to zatroszczyły się totalna biurokracja miernoty oraz 
          powszechna obowiązkowość norm. Takie chwasty, jak, powiedzmy, tendencje 
          emancypacyjne w Ukrainie lub w Gruzji, wykorzeniano; były to siły odśrodkowe, 
          otóż – precz z nimi. 
          I, wreszcie, taki proces rozwojowy mógł się odbywać wtedy tylko pod 
          kierownictwem władzy absolutnie scentralizowanej. A więc właśnie dyktatury. 
          I błogosławieństwo dyktatura ateistyczna bierze także z tradycyjnego 
          mesjanizmu chrześcijańskiego. 
          Otóż Stalin został spadkobiercą zarówno cara, jak patriarchy Kościoła 
          Prawosławnego i zmodernizował tę spuściznę z niesłychaną energią. 
 – Lecz coż w tym wszystkim jest komunistycznego?
         – Szczerze mówiąc, nic. Ideologia bolszewicka, a mianowicie ta nowa religia 
          ze starego materiału, akurat była do ich dyspozycji. Spójrz-no na jaką 
          bądź dzisiejszą “dyktaturę rozwoju” w nurcie fundamentalizmu w tak zwanym 
          Trzecim świecie – religia jest dowolna, byleby można ją było wykorzystać 
          w celu industrializacji. 
 – I od jakiego czasu stało się to wszystko dla ciebie jasne jak słońce?
         – Od chwili, kiedy zaczęliśmy pić tę cudownie miękką, miodową, przeznaczoną 
          właściwie wyłącznie na eksport wódkę i ciągle oglądać nowy plakat FORDA 
          na ścianie naprzeciwko i wiedzieć, że tamci, po tamtej stronie Wielkiej 
          Wody, zmierzają do tego samego celu, chyba że warunki mają nieco korzystniejsze 
          i czasu więcej, i mogli dać ludziom większą swobodę dla manewru. 
 * * *
 – Jurku, czego ja nie rozumiem, to waszych czarownych slów “nacja” i “prywatny”. 
  Mnie te wyrazy nie bardzo smakują, lecz u tych, którzy biorą je do ust tutaj, 
  od razu zapalają się oczy.
          – No, to też się zmienia, ale spokojnie możemy o tym pomówić. 
 – Koniec końcem, to jest wolny kraj, od niedawna. 
         – Właśnie. A przedtem był nie wolny, stąd właśnie czarowne słowa. 
 – “Wolna” nacja moze zrobić swoich obywateli okropnie nie wolnymi, Niemcy mają 
  w tym pewne doświadczenie. 
         – “Nacja” w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych była hasłem bojowym 
          opozycji przeciwko dyktaturze partii, przeciwko standaryzacji, przeciwko 
          centralnej władzy w Moskwie. Być może, dla starych nacjonalistycznych 
          polityków znaczyło to coś innego niż dla mnie. Lecz dla mnie “Ukraina” 
          znaczyła po prostu “my”. My, ludzie, którzy tu mieszkają, którzy nie 
          chcą żyć według cudzych wskazówek i cudzego przeznaczenia. Mówić w języku 
          ukraińskim – oczywiście to też było potężnie idealizowane! – znaczy 
          dla mnie autentycznie wyrażać siebie, moje rzeczywiste życzenia i pomysły, 
          a nie tylko mówić wyłącznie to, czego po tobie się spodziewają.  
        
 – A dlaczego wtedy “my”, a nie “ja”? 
         – “Ja” wyglądało dla nas jako zbyt śmiałe, w taki sposób byliśmy wychowani. 
           
 – “Ja” wydawalo się dla was zbyt śmiałe, ale przecież nawet obraz Ukrainy 
  jako niepodległego państwa narodowego był jak najbardziej surowo zabroniony? 
         – Tak, byl zabroniony, ale było porozumienie, wszędzie w kącikach 
          oczu innych ludzi tkwiło owo porozumienie, i tu już nie byłeś samotny. 
          A kiedy śpiewali pieśnie do słów Szewczenki, dla wszyskich było zrozumiałe, 
          co znaczy “Ukraina”: wyzyskiwany kraj, uciskany naród, chłopi pańszczyźniani, 
          dziewczęta imieniem Kateryna, którym carscy Kozacy robili dzieci, i 
          które potem, znieważone, leżały przy drogach bądź topiły się w sadzawkach. 
          Albo spójrz, w wierszach Wasyla Stusa – umarł już w 1985 r. w obozie 
          dla recydywistów politycznych Kuczyno 36-1, – dla niego Ukraina jest 
          synonimem miejsca straconego dzieciństwa, szczęścia, zaufania, gdzie 
          można było swobodnie wykrzyczeć ból i swobodnie mówić, stracone miejsca, 
          zakatowane dusze… 
 – A kogo wykluczal ten obraz Ukrainy? Kto z niego wypada?
         – Być może, gnębiciele, gospodarze zakazów. Ale jeszcze nie cudzoziemcy, 
          nie inni. To zjawia się dopiero wtedy, kiedy w grę wchodzi władza. A 
          jak u Ciebie, czy u Ciebie też znajdą się takie same barwy dla obrazu 
          Niemiec, jakie ja mam dla obrazu Ukrainy?
         – Nie. Z Niemcami jako państwem stykałem się zawsze jako z uosobieniem władzy. 
          Albo jako przeciwnik, albo jako współdzialacz, była to pokusa dla moich 
          własnych władczych fantazji. Nie, nie mam takiego miękkiego obrazu Niemiec, 
          dla mnie to zawsze było państwo agresywne, zniewalające, gotowe wyruszyć 
          marszem. 
          Ale w ostatnich czasach widzę w Ukrainie całą kupę nacjonalistycznych 
          grupek, neonazistów o wszystkich możliwych kolorach, czarnokoszulowców, 
          paramilitarne bractwa, zastraszającą retorykę...
 – Tak. Teraz jest państwo narodowe. Jest władza, która spekuluje na uczuciach 
  ludzi, która podaje swoje własne korzyście jako dobro ogólne. Stus, być może, 
  był ostatni, który jeszcze miał prawo mówić o wymarzonym, przepięknym, męczenniczym 
  obrazie Ukrainy.
 – A przedtem tego nie dostrzegałeś, mam na myśli zniewalającą, rozdzielającą 
  stronę tej idei?
         – A Ty, latający internacjonalisto, nigdy nie dostrzegałeś niebezpieczeństwa 
          tych wszystkich NARODOWOŚCIOWYCH frontów wyzwoleńczych, które wyście 
          wspierali, zaopatrywali i wysławiali? Czemuż jesteście tacy krytyczni 
          na Wschodzie i tacy niekrytyczni w Trzecim Świecie?
 * * *
 – Sprawy się posuwają, to znaczy posuwa się prywatyzacja. Rzeczywiście, jest 
  dobre cappuccino, ale zbyt drogie. Prywatyzują domy mieszkaniowe, a mieszkańców 
  wyrzucają za drzwi, bo nie są już w stanie płacić. Prywatyzują przedsiębiorstwa, 
  a załogę pracującą pozostawiają za burtą. Prywatyzacja kroczy pewnie, zubożenie 
  również. Większość ludzi, których tutaj znam od czterech-pięciu lat, stopniowo 
  spadają, szczebel po szczeblu. Dla was jednak, zwłaszcza dla młodych, “prywatyzacja” 
  to był czarowny wyraz.
         – Tak, to był czarowny wyraz. I znaczył on coś w rodzaju tego, co dla was 
          znaczy niepodległość, samodzielność, pełnolecie, autonomia... Piękny 
          wyraz. 
          Dawniej to też był piękny wyraz, dawniej znaczył pewną wnękę, 
          schowek, miejsce, w którym mogłeś sam sobie coś majstrować, niepostrzeżony 
          i niekontrolowany. Rozumiesz, system radziecki usiłował skasować przestrzeń 
          prywatną i stworzyć przestrzeń publiczną, a osiągnął coś całkiem przeciwnego. 
          Publiczne – to było kłamstwo, obłuda, propaganda, publiczne było ukształtowane 
          całkiem jednowymiarowo, zastygłe. A więc prawdziwe życie odbywało się 
          w tych malutkich mieszkankach, i wszelkie inicjatywy, sczególnie w okresie 
          stagnacji gospodarczej, gromadziły się na tych przestrzeniach prywatnych. 
          Potem nastąpił przewrót, a razem z nim – wreszcie szansa rozwijania 
          inicjatyw poza granicami tej wnęki, na własne ryzyko, na własną odpowiedzialność, 
          perspektywy wydawały się wprost fantastyczne.
 – Ale większość z nich dotychczas pozostała tylko perspektywami. Większość 
  prywatnych handlarzy wzdłuż ulic i dziś uprawia rzemiosło handlarzy, a kierują 
  nimi szefowie bardzo podejrzanych sieci handlowych, więc, co się zmieniło? To 
  dotyczy inicjatywy, odpowiedzialności, samookreślenia!
 – Nic z tego nie wyszło, to prawda. Oprócz nowobogackich i mafii, jednak 
  i oni znowuż są uwikłane w całkiem inną zależność.
 – A Ty? 
 – A my siedzimy na kroplówce dewizowej, i kapie dość słabo. Na pensję nauczyciela 
  lub pracownika naukowego dziś w Ukrainie nie wyżyjesz, nawet jeżeli wypłata 
  w końcu miesiąca w ogóle dojdzie do odbiorcy. A to się staje teraz coraz rzadziej. 
  Otóż dbamy o dewizy i robimy do ludzi z Zachodu piękne oczka. Jeżeli im wydaje 
  się coś dobre i ważne, wtedy my też mówimy “tak, ależ oczywiście”, po to, żeby 
  sfinansowali jakis projekt. Kiedy, powiedzmy, jakiś posłaniec wraca z 
  Brukseli i ogłasza, że właśnie projekty ekologiczne i feministyczne mają pierwszeństwo, 
  wtedy my wszyscy natychmiast zostajemy ekologami i feministami. Voilŕ, wszystko 
  jak za starych dobrych czasów. 
 – Powiedzmy tak, – oportunizm?
 – Powiedzmy tak, – konieczność. Praktyczna klepka.
 * * *
         – Maleńkie miasteczko Brody, niedaleko stąd, w ostatnich latach 
          zmieniło się na coś w rodzaju miejsca pielgrzymek, ponieważ szerokiej 
          czytającej publiczności na Zachodzie znane jest jako miasto, w którym 
          urodził się Józef Roth. Dawniej to miasto znajdowało się na nieosiągalnej 
          odległości, po tamtej stronie Żelaznej Kurtyny, ale teraz można swobodnie 
          podróżować, a więc podróżują. Właściwie, Brody nie należą do tych miejsc, 
          gdzie można dużo przeżyć, w najlepszym przypadku można tam dotkliwie 
          odczuć, dlaczego Józef Roth z jak największą chęcią go opuścił. 
          Ale jak by tam nie było, ludzie przyjeżdżają, z Austrii i z Niemiec, 
          i naturalnie znalazł się ktoś, kto urządził tam małe muzeum Józefa Rotha 
          i oprowadza miastem wycieczki. Jakaś ukraińska nauczycielka odczytuje 
          pielgrzymom pasaże z Józefa Rotha i pokazuje na jakieś okno czy bramę, 
          czy jakiś sklepik na rogu ulicy i mówi: “Proszę uważnie spojrzeć, właśnie 
          to okno, lub tę bramę, lub ten sklepik opisał Józef Roth w tej książce”. 
          A pielgrzymi patrzą w tym kierunku, kiwają głowami z jakimś niezrozumiałym 
          wewnętrznym wzruszeniem. 
          I to jeszcze nie wszystko. Albowiem nazwa “Brody” jest również symbolem 
          wydarzeń końca wojny, kiedy niemieckie dowództwo naczelne rzuciło na 
          żer armatni połowę dywizji SS-“Hałyczyna”. Ta dywizja składała się z 
          Ukraińców, którzy z różnych przyczyn koniecznie chcieli walczyć z Armią 
          Czerwoną. A ci, którzy przeżyli, – ci później na emigracji – po naszemu 
          to się nazywa “diaspora” – sformowali sojusz pamięci. I logiczne jest, 
          że ci starcy też chcą odwiedzić Brody i przejść się polem walk, i logiczne 
          jest, że ktoś urządził w Brodach muzeum akurat naprzeciwko muzeum Józefa 
          Rotha. 
          Teraz wyobraź sobie taki mniej więcej obrazek: z dala słychać dzwięk 
          silników, aha, zachodni autokar! Natychmiast wysyła się na zwiady dzieci: 
          skąd autokar? Oho, z Wiednia, prędzej, ludzie, otwierajcie muzeum Józefa 
          Rotha! Ależ nie, fałszywy alarm, autokar wcale nie z Wiednia, autokar 
          z Londynu, nadjeżdża diaspora! Otóż otwierajcie muzeum dywizji SS-“Hałyczyna”, 
          a inne z powrotem zamykajcie. Bo wszyscy pielgrzymi chcą, żeby obsługiwano 
          ich poprawnie, a popyt określa podaż. Pojąłeś?
         – Pojąłem. Wellcome in the club!
         © Walter Mossmann. Opublikowano w TARSAN – WAS NUN?, 
          Hamburg 1997. 
          Poprzednia publikacja (z niewielkimi skrótami) w TAGESZEITUNG, Berlin.
     
      
  | 
        
          
          20
         2001
       |