Wolfgang Heidenreich
Moja Alemania.
Notatki o przestrzeni życiowej w środku Europy
© Wolfgang Heidenreich, 1998
Jeszcze zanim się dowiedziałem, że moją fryburską ojczyznę można zaliczyć
do językowego i kulturowego krajobrazu imię jakiemu Alemania, gdzie
bez tłumaczy, omijając wszelkie granice i bez wyjaśniania tożsamości
narodowej, mogą się porozumiewać po alemańsku językowo spokrewnieni
sąsiedzi z pięciu ziem (francuskiej Alzacji, niemieckojęzycznej Szwajcarii,
helwecko-retyckiego Lichtensteinu, przedgórskiej Austrii oraz szwabsko-alemańskiej
krainy południowo-zachodnich Niemiec), do “mojej Alemanii” należało
jedno miasto, a raczej nie: – tylko ta obsadzona drzewami i zaludniona
przez dzieci ulica fryburskiego przedmieścia, na której wyrosłem. Śpiewna
bryzgowijska alemańska gwara mojej mamy, w której pomimo wpływu miasta
zachowało się jeszcze dosyć dużo wiejskiej soczystości, nadawała domowy
przytulny ton językowemu światu naszej rodziny, gdzie słychać było współbrzmienia
i współgłosy przodków. Wiekami byli oni rybakami i szkiperami na jeziorze
Bodeńskim, włościanami i rzemieślnikami w Breisgau (regionie, który
w ciągu 400 lat należał do Wiednia jako Przednia Austria). Ma się rozumieć,
austriackie stulecia wniosły do rodziny alpejskie i południowo-tyrolskie
geny. Prócz tego, z franko-pfalckiej rodziny mojej babki ze strony ojca
wyzierało kilka francuskich twarzy. Z tego rodzinnego świata zniknęły,
zatonęły w zawierusze wojny, po nauczycielsku odszlifowane lecz skłonne
do kalamburów i przekomarzań intonacje ojca, który przysyłał z początku
pełne pewności zwycięstwa, później tęskne listy z Francji, Rosji, póki
nie zamikł, kiedy za wielkie niemieckie szaleństwo zapłacił swoim mizernym,
ale jedynym swoim, obcym dla mnie życiem.
Kiedy poszedł on z wojskami Hitlera, aby z początku podbijać a później
umrzeć, ja zetknąłem się jeszcze z dwoma językami, wcześniej mi nie
znanymi: językiem szkoły głoszącej dzieciom mojego wieku, że pojawiły
się na świecie w roku wyzwolenia (1933); i językiem radia z jego propagandowymi
fanfarami. Poza tym był jeszcze język codziennej gazety,która nazywała
się Aleman i była mieszczańsko-zjadliwym napastliwym pismem nazistów.
Wrzaskliwa, buńczuczna patetyka, polemiki zatrutej wojną prasy, a ponadto
język szkoły, gdzie powarkiwały militaryzowane intonacje komendy, tworzyły
umundurowany świat języka, który wyrzucał rozkazy, slogany, hasła. Należał
doń również język cywilnych nazistowskich nauczycieli, którzy nam, dzieciom,
stawiali wymagania być szybkimi jak charty, mocnymi jak rzemienie
i twardymi jak stal Kruppa, abyśmy prawem dzieci rasy panów i niezwyciężonych
żołnierzy w niedalekiej przyszłości przejęli zarządzanie wszystkimi
podbitymi krajami – trudno byłoby to realizować posługując się domorosłą
serdecznie-rubaszną gwarą. Ten nieżołnierski język słyszałem w podwórzach
i warsztatach przy mojej ulicy, podczas dziecinnych zabaw i bijatyk
z watahami chłopców z innych ulic, a niebawem, kiedy do naszych domów
przyszedł głód, usłyszałem go od skąpych chłopów z podmiejskich okolic,
poznawanych przy rozmaitych operacjach wymiennych (dywany na ziemniaki),
którzy okazywali się niemile grubiańscy i bezwzględni w stosunku zarówno
do ludzi, jak i do bydląt.
Mając dwanaście-trzynaście lat mogłem być świadkiem upadku nazistowskiej
Alemanii, demontażu językowych rynsztunków, z poza których wyłaniały
się smutek, hańba, obłuda, rozpadające się figury bohaterów. Tylko przestarzałe
koła gwary poskrzypywały sobie, tak jakby nie miała ona nic wspólnego
z tym szaleństwem “jedności ziemi i krwi”, jakby nie była zdyskredytowana
ustami piewców nazizmu, samowolnie ogłaszających ją energicznym prajęzykiem
narodu o niemieckich korzeniach. I oto teraz poczęła ona układać wiersze
o wybawionej ojczyźnie, tak jakby nigdy nie zajmowała miejsca przy wspólnym
stole na tym krwawym weselu.
A dla dzieci rozbitych agresorów rozpoczęły się lekcje francuskich
oddziałów wychowawczych, które weszły w nasze szkoły z ersatz-szybami
do rozbitych okien, żeby z bezlitosnymi nutkami w głosie przywieść nas
do nowej prawdy: teraz waszą powinnością jest schylić swoje kwadratowe
i ciężkie łby nad książkami aby pozbyć się skłonności do ciemnoty i
barbarzyństwa. A będzie nam przewodził lekko i elegancko bystry intelekt
francuskich zwycięzców, prowadząc w przyszłość z nowym subordynacyjnym
porządkiem gdzie światły romański rozum potrafi zademonstrować germańskiej
tępawej woli jaką drogą idzie się od barbarzyństwa do kultury. Taką
pozostała w mej pamięci zwycięska pyszałkowatość panującego języka,
przed którym L’Allemagne powinna była pokornie klęczeć, zanim znów pozwoli
się jej uczyć chodzić wyprostowanej.
Długo jeszcze przy wspomnieniach o tej nauce moja pamięć, poniżana
przez pyszałkowatych komisarzy gorzała rumieńcem wstydu. Moja Alemania
pokutowała za hańbę swojej imienniczki de L’Allemagne i wszystkie
języki, którymi u nas rozmawiano lub pisano, niosły na sobie piętno
klęski i niedołęstwa, a już tym bardziej gwara.
Dlatego też potrzebne mi były niezwykłe wysiłki abym studiując język
niemiecki i literaturę potrafił odnaleźć moją Alemanię jako obszar godności
własnej, a moją alemańską gwarę jako język przyjaznego porozumiewania
się z sąsiadami. Przesiadywałem nad książkami, odkrywałem w naszym regionie
genialne przekłady średniowiecznych mnichów, epicką i liryczną wirtuozerię
minezengerów, renesansową żywiołowość, humanistyczny, powołany do przekraczania
granic oświeceniowy optymizm. Otwierały się przede mną widnokręgi wielkich
przełomów i nadziei, swobodne życie i aktywna działalność poetów, drukarzy
i wydawców książek, kaznodziejów, artystów i obywateli okolic Mediolanu,
Bazylei, Kolmaru, Fryburga, Sztrasburga, Mainzu i Kolonii. Była to przestrzeń
życiowa w jakiej rozkwitały i zaczynały znajdować zastosowanie w dziedzinach
kultury języki ludowe, z którymi, pod niosącymi natchnienie wiatrami
Alemanii, nasi przodkowie uczyli się obchodzić wolnomyślnie i z miłością,
uczenie i z humorem.
Wyruszałem więc na otwarte morza na Okręcie błaznów Sebastiana
Brandta (1457-1521), śpiewałem razem z Erazmem świecką, napisaną w ciągu
trzech dni gościny u Tomasza Morusa w Anglii Pochwałę głupoty
(1511). Te cudaczne, a głęboko przemyślane dzieła niezależnych i nieuprzedzonych
umysłów oswobadzały poglądy, wyostrzały słuch, oddalały od marności
świata, przydawały godności i znaczenia ziemi, na której powstały.
Lecz nie tylko nad książkami moja Alemania opamiętywała się od poniżenia
i zniewagi. Już w połowie lat 50. znów pojawiła się możliwość podróżować
z pogranicznego rejonu do Szwajcarii oraz Alzacji, poznawać ojczyznę
w perspektywie historycznej. Wyruszaliśmy na rowerową pielgrzymkę przez
zbombardowany Breisach do Kolmaru, żeby zobaczyć Isenheimski ołtarz
– sztuka o światowym poziomie pomagała nam stwarzać swój obraz świata.
W muzeach Bazylei widzieliśmy zaskakujące dzieła współczesnych malarzy
i rzeźbiarzy, których naziści uważali za degeneratów i ukrywali przed
nami. Poznawaliśmy romańską Alzację i gotyckie katedry, szukaliśmy na
Sztrasburskim Münsterze “autografu” młodego Goethego. Alemania zwracała
nam swoje bogactwa i wszystkie armie, wszyscy podżegacze do mordów w
wojnach o spuściznę, wszyscy napadający na obrazy, wojskowi pobrzękujący
szablami mogliby najwyżej tylko unicestwić te skarby, ale nie wyrwać
ich u właścicielki – tej innej, i mam nadzieję, prawdziwej Alemanii.
W pamięci pozostała też całkiem inna historia. Będąc studentem pracowałem
w górach Jury Szwajcarskiej – razem z majstrami i wieśniakami rozwiązywaliśmy
problem zaopatrzenia w wodę jednej z górskich wiosek. Codziennie zasiadałem
tu do stołu wraz z liczną rodziną, członkowie której ani rusz nie mogli
zrozumieć, że człowiek uczony, za jakiego mnie mieli, może własnoręcznie
babrać się w kamienistej ziemi gór Jurajskich. Nie było to życiem na
dalekiej obczyźnie, ale doświadczeniem sąsiedztwa, możliwości wysławiania
się swoją mową i bycia zrozumianym, gościnnie przyjmowanym przez krewnych
z jednej rodziny językowej, rozmawiających cierpko i smakowicie.
Tak więc, “moja Alemania” wzbogacała się dźwiękami mowy, coraz to nowymi
myślami, skarbami sztuki, biografiami, odczuciem wspólnoty życia z sympatycznymi
krewniakami oraz wielkim potencjałem dusz miłujących pokój, wyrozumiałych,
zdolnych do kultury życia i współżycia; potencjałem – jak ufałem wtenczas
i ufam do dziś – który może być silniejszy niż groza spustoszających
wojen, nienasyconość i żądza władzy panujących. Jakie skutki miały zachłanność
i nieustępliwość, raz po raz rozpalające się z całą mocą, szarpiące
granice tam i z powrotem, mogłem przekonać się na przykładzie nadreńskiego
miasta Breisach, położonego na skale zaludnionej od pradawnych czasów.
Wyrywali go sobie Habsburgowie i Francja, niejednokrotnie było palone
do szczętu, na nowo odbudowywane i znów obracane w perzynę. Była to
reńska Troja, odstraszający przykład rujnowania której powinien stać
się pokazową lekcją europejskiej historii. Obywatele miasta zrozumieli
tę naukę i wydobyli, jak Schlimann ze zgliszcz Troi, ze swych wspomnień
i cierpień logiczny wniosek: stali się pierwszą europejską społecznością
obywatelską, która głosowała za utworzeniem zjednoczonej Europy, żeby
położyć kres wojennej zarazie. Przemówiła tutaj z trudem nabyta mądrość
ludzi doświadczonych nieszczęściem, która jest również mądrością całej
mojej Alemanii.
Po ukończeniu studiów pozostałem w tych stronach, pracowałem w radiu,
fale którego nie znają granic. Razem z przyjaciółmi z Bazylei i Sztrasburga
stworzyliśmy i nadawali z Fryburga przez dziesiątki lat pierwszą ponadgraniczną
wspólną francusko-szwajcarsko-niemiecką audycję, będącą niewielkim medialnym
forum praktycznego współżycia. Rezultatem doświadczenia tej zbiorowej
pracy nie była euforia, a realistyczny pogląd na stan rzeczy: – nie
wszędzie pomiędzy brzegami Renu łatwo otwierają się objęcia. Alzacja
staje się coraz bardziej francuska, zauważalnie ewoluuje w prawo, marzy
o karierze w Paryżu, studiuje literacki język niemiecki zapominając
swej gwary, a dzieci między sobą rozmawiają po angielsku. Szwajcarska
samoświadomość nie jest alemańska lecz helwecko-retycko-romańsko-tessineryjska,
zachowując dystans wobec Szwajcarii romańskiej. Szwajcarskie spojrzenie
na grubego niemieckiego sąsiada w żadnej mierze nie da się określić
jako przyjazne. Patrząc na siebie w lustro, Szwajcar, nie zważając na
swą miliardową cenę, a nawet właśnie dzięki bezmyślnej solidności biznesu
drwiącego sobie z prawdziwej neutralności, odczuwa niejaką niepewność
co do samego siebie i swego jutra. Tymczasem w Niemczech duch czasu
dba raczej o eropejskość, nie zwracając uwagi na jawne zamilknięcie
nie tylko gwary ale i zanik kultury w ogóle, odsuniętej przez mass-media
na margines. A klasa polityczna, która już nie jest w stanie pobudzić
kapitalizm, zwyrodniały w procesie globalizacji i niedbały wobec obowiązku
socjalnej sprawiedliwości, do zapewnienia ludziom pracy a społeczeństwu
podatków, tym bardziej nie znajduje ani sekundy czasu dla tak błahych
kłopotów jak zanik kompetencji dotyczących języka lub dialektu czy wymieranie
językowych biotopów. W czasach kiedy niepokaźne niemieckie stolice wraz
z prowincjalnym parweniuszowskim Berlinem zajęte są rozkładaniem piór
w konkurencjach weselnych tańców, regiony na miedzach, takie jak moja
Alemania, nie znajdują w sobie dość energii by spodziewać się roli nowego
środka pomiędzy krajami Europy. A może strefa takiego środka znajduje
się gdzieś w Polsce? Czy może na Ukrainie?
Co do mojej Alemanii: być może Internet stanie się międzynarodowym
okrętem błaznów, zdolnym wlać życie w młodych alemańskich głupców, podtrzymać
ich peryferyjne istnienie poprzez szczerze alemańską Homepage.
Zanim pozwolę swemu sceptycyzmowi skondensować się w kwas, zżerający
moją pełną nadziei alemańską krainę, przekształcając ją w zepchniętą
na pobocze, ekologicznie wyniszczoną, kulturalnie bezkształtną MacDonaldyzowaną
prowincję o startej własnej pamięci, chciałbym ukazać ku obronie “mojej
Alemanii” kilka ważnych dodatkowych obrazów. Z nich każdy przedstawia
coraz to inną Alemanię, ujęte razem mogą budzić wątpliwość co do istnienia
mojej utopijnej krainy z właściwą sobie mentalnością i kulturą. Być
może, zresztą, że właśnie te próby zwątpienia pomogą znowu przywrócić
jej życie i dzielność.
Warto dziś przyglądnąć się Alemanii, jaką widzieli ideolodzy plemienia.
Okres rozkwitu tych poglądów przypada na początek XIX wieku, kiedy Herder,
Fichte, Görres głosili, że duchowe i wspólnotowe życie plemion było
źródłem, gdzie ukształtował się Volksgeist – duch narodu. Niestety,
odbywał się przy tym nie tylko nawrót pieśni, baśni, tradycji. Stąd
niebawem wzięły początek mroczne czasy szowinistycznych fantomów. Kult
Germanów i alemanofilia staną się tym biologicznym, rodowym korzeniem,
z którego później – jako zjawisko ogólnoeuropejskie – wypączkowała rasistowska
ideologia i nacjonalistyczna ojczyźniana sztuka, kiedy to (jak właśnie
było w Niemczech) przemysłowo wysokorozwinięty, niezwykle przemieszany
rasowo naród dorobił sobie aryjskich przodków oraz bardzo szybko uzależnił
życie i śmierć oddzielnych indywiduów w całej okupowanej i sterroryzowanej
Europie od faktu czy są oni potomkami Zygfryda czy nie. Masowa psychoza
była szczególnie przychylna pewnemu rodzajowi ojczyźnianej literatury
o rasowym podłożu (Robert Minder, Dichter in der Gesellschaft
– Poeta w społeczeństwie, Frankfurt am Main, 1966, s. 238 i dalej).
Groteskowym, a pamiętając o tzw. “czystkach etnicznych” niedawnej przeszłości
wręcz rozpacz budzącym, zajęciem jest czytanie wierszy, takich, jakie
bez cienia ironii pisał Feliks Dan (1834-1912):
Powiedzcież, jakie niemieckie plemię
Wstąpiło tutaj w bój ciężki i długi,
W bitwę olbrzymów z Rzymem,
Krwią zraszając rzeki i doliny?…
Krainę tę wywalczyli zwycięzcy,
Jodły szlachetne Schwarzwaldu,
Wzniośli Alemanowie…
To, że podobne rzeczy służyły nie tylko folklorystyczną przyprawą narodowego
życia duchowego, taką sobie heroiczną maskaradą zdezorientowanego przemysłowego
społeczeństwa cierpiącego na kryzys tożsamości, a mogły prowadzić bezpośrednio
do propagandy hitlerowskiej ideologii panującej rasy, chcę zilustrować
niewesołym przykładem alemana Hermana Burte (1879-1960). Wszechniemiecki
czempion-atleta, zdolny malarz i literat piszący gwarą, ambitnie i buńczucznie-narodowościowo
wziął kurs od prowincjalnej alemańskiej popularności ku karierze ogólnonarodowej.
Udało mu się to dzięki antysemickiej powieści Wiltfeber, wieczny
Niemiec, przesiąkniętej fantazjami w duchu Nitzschego i nacjonalizmu.
Trafił tym w samo sedno niemieckiego narodowościowego kiczu oraz imperialistycznej
pruskiej pychy. W 1912 r. otrzymał za ten chorobliwy utwór poważną nagrodę
Kleista, udało mu się więc wzruszyć nie tylko dusze mieszczuchów, ale
i narodowościowe koła konserwatystów. Kariera zaprowadziła go – jako
autora dramatów, które w klasycznie kiczowatej formie wychwalały absolutny
porządek i podległość osoby decyzjom państwa – na reprezentacyjną trybunę
nazistów w Weimarze (koło Buchenwaldu). Tam w 1940 r., posługując się
groteskowymi argumentami, przedstawił “europejskie przesłanie niemieckiej
poezji” jako bezpośredni szlak od Goethego do Hitlera. W 1942 r. na
tejże trybunie doszedł w swej wypowiedzi do krwiożerczej pochwały prowincjonalnego
rasistowskiego barda Adolfa Bartelsa, który wzniósł się ze świata Goethego
do reichu Hitlera, gdzie niemiecka spuścizna niezmiennie jest panująca,
a strugi mniej wartościowej krwi powinny jej służyć… Rozstąpcie się
przed Germanami, bo inaczej umrzecie! (Herman Burte Siedem przemówień,
Sztrasburg 1943). Czyżby naprawdę tak niepohamowana żądza przewodzenia
i ujarzmiania, wywołana uderzeniem do głowy krwi germańskiego i alemańskiego
szaleństwa, była owocem kultury mojej Alemanii, w końcu nawet jeśli
był to tylko smutn produkt “Alemanii ideologów plemienia”? Tego poetę
Hermana Burte, który przestał rozumieć świat industrialnego społeczeństwa
i oportunistycznie szukał obrony u silnego człowieka, moglibyśmu spokojnie
zepchnąć w Orkus niepamięci, jeśli by nie istniały dotychczas ulice
nazwane jego imieniem, a jego rękopisy nie były przechowywane jak relikwie
w nawiedzonych “patriotyzmem” hotelach aż do dnia dzisiejszego. Wciąż
jeszcze są tacy, którzy czują się dobrze w jego obecności i pragną nostalgicznie
marzyć o ojczyźnie, nieświadomie i ślepo, jak w wierszu Burte z 1957
roku: Pracujemy sobie dalej – nic nas nie dotyczy.
Przejdźmy teraz do bardziej racjonalnych dziedzin i spójrzmy na obraz,
który chciałbym nazwać “Alemanią archeologów i antropologów”. Dziś jeszcze
ze szkolnych podręczników i poradników rozbrzmiewa swojego roszaju opera
Wagnera, opowiadająca o potędze alemańskiego ludu, który zorganizowany
w jeden oddział bojowy rozpoczyna z terenu Dolnej Elby szturmuje rzymski
limes (obronną rubież cesarstwa). Surowo kierowane zdyscyplinowane
wojsko alemanów, forsuje limes, następnie, bez przesady “babarzyńską
burzą”, zmiata poza nim rzymską kolonię Dekumatlandię uwalniając kraj
od rzymskich okupantów. Dotychczas nawet w Leksykonie niemieckich
starożytności łatwo można przekonać się jak kreślił obraz dziejów
spragniony bohaterów duch XIX wieku: Zadziwiająca siła uderzeniowa
Alemanów – czytamy tutaj – złączonych w jedno plemię, pokonała
limes. Oczywiście, rzymianom również było wygodnie stwarzać stereotypy
i stylizować swych niepiśmiennych germańskich przeciwników, jacy w III
wieku sprawiali coraz więcej kłopotów, na “szlachetnych”, choć stojących
o wiele niżej pod względem cywilizacji, dzikusów i zadziwiających wojowników.
Główne tezy historyków zniewolonych duchem czasu były podane w wątpliwość,
sprostowane i odrzucone dzięki nieomal detektywistycznym odkryciom archeologów
i wynikom badań antropologicznych. Przytoczę tutaj niektóre przykłady.
“Natarcie Alemanów” jest fikcją. Z początku pojawiały się niezbyt
spójne grupy tak zwanych allemani, to jest zbieraniny ludzi
wszelkich (nazwa ta po raz pierwszy wspomniana jest w 213 r.), mające
na celu rozbój i łupiestwo. Napadały one na gallo-romańską ludność mordując
ją zupełnie nieszlachetnymi sposobami (znane są znaleziska, które zdumiewają
okrucieństwem i świadczą, że napastnicy dosłownie rozczłonkowywali swoje
ofiary). W 259 roku limes można było po prostu przechodzić, ponieważ
armię rzymską odwołano w związku z wojną domową między gallami a niesprzyjającym
im cesarzem, tak więc nie ma co rozprawiać o Überrennen – zdobywaniu.
Początkowo na wpół osiedli Alemani stopniowo, w okresie rozciągniętym
na całe pokolenia, z łaski Rzymian zasiedlają Dekumatlandię. Układają
kontrakty, dostarczają zboże, konie, bydło; przyswajają sobie rzymski
sposób życia, dochodzą do porozumienia z celtycko-romańską ludnością
i mieszają się z nią. Tak więc, nawet mowy być nie może o jakimś zwycięskim
i systematycznym “podboju” przez zjednoczony lud. Można raczej mówić
o jakiejś, nie pozbawionej problemów, a jednak uporządkowanej formie
współistnienia. Prócz tego brak jakichkolwiek kryteriów, pozwalających
na określenie tych przybyszów jako “plemienia” w sensie wspólnoty rodowej,
bo nie istnieją żadne oznaki zbiorowej samoświadomości plemiennej, mity
o wspólnym pochodzeniu lub o wspólnocie językowej (patrz: Dieter
Geunich, w książce Alemani, wyd. Archäologischen Landesmuseum
Baden-Württemberg, 1997). Znaczna liczba Alemanów idzie służyć do armii
rzymskiej, dochodzi nieomal do germanizacji rzymskiego wojska i na odwrót
– do wysokiego stopnia romanizacji górnej warstwy germano-alemańskiego
ludu. Tymczasem zaludniają oni dobrze zagospodarowane urodzajne ziemie,
przy lub na porzuconych majątkach, w których często stawiają dodatkowe
alemańskie drewniane budynki. Poza tym osiedlano się tutaj nie w rozproszeniu
a “wysepkami”, co jest świadectwem obecności przedstawicieli wielu plemion,
które jednoczyły się tylko w razie nagłej potrzeby, i w ciągu pokoleń
żyły razem z rzymskimi wspólnotami. Czy odbywała się wówczas ta alemańska
etnogeneza, w jakiej wiek XIX dopatrywał się dominacji plemienia o czystej
krwi? Odpowiedź antropologów brzmi dziś następująco: Jeszcze w okresie
rzymskiej kolonizacji spotykamy w naszym kraju populacje mieszane, po
upadku limesu konglomerat rozdrobnionych alemańskich plemion zderza
się z romanizowanymi celtyckimi, a później gallo-romańskimi grupami.
Zaś co dotyczy długotrwałości i zakresu zjawisk integracji lub asymilacji
czy nawarstwienia możemy wnioskować tylko spekulatywnie (Joachim
Wahl, Ursula Wittwer-Kunter, Manfred Kunter Alemannen im Blickfeld
der Anthropologie – Alemani z punktu widzenia antropologii, ibid.).
A dlatego: napiszemy na nowo szkolne podręczniki, zamieniając krwawe
obrazy podbojów, przemocy, rabujących łupy zwycięzców i wymazywanych
z pamięci zwyciężonych na wielokształtne modele współżycia, etnicznej,
kulturowej różnorodności i konkurencji – myślę, że tym właśnie sposobem
na obszarze Górnego Renu powstało coś mało podobnego na operę Wagnera,
bliskie natomiast temu, co przedstawił w jednej ze swych historii badeński
poeta i znany twórca kalendarzy-almanachów Johan Peter Hebel (ur. w
1760 w Bazylei, zm. w 1826 w Schwetzingen koło Karlsruhe). Takie nastawienie
ducha, który otwiera się naprzeciw innym i wyrozumiale, z zainteresowaniem
poznaje bliskich i dalekich sąsiadów – a naprawdę, na naszej małej błękitnej
planecie już nie ma cudzoziemców, przecież nasz ciasny ludzki świat
na długo przed tzw. globalizacją rozwiązywał problemy życia i współżycia
z sąsiadani – taka mentalność nie nadaje się zbyt dobrze do zakładania
państwa, ze wszystkimi formami przejawów władzy, ale za to sprzyja
ona tworzeniu kultury, w dobrym pierwotnym znaczeniu tego słowa;
pasuje ona raczej do cierpliwej pracowitości włościan i ogrodników,
do sadzenia, pielęgnowania i zbierania urodzaju, niż do wrogości wojowników
i polityków, którzy tylko odbierają wszędzie tam gdzie coś wyrosło.
Zanim jednak przybliżę się do ideologii, którą zazwyczaj błędnie określają
jako prostacki humanizm oraz neo-biedermeier, chcę zmajstrować swoją
małą szkatułkę alemańskiej deheroizacji, żeby potem zapełnić ją kilkoma
imionami, myślami, historiami, które reprezentują “Moją Alemanię”.
Żebym nie wiedzieć jak dokładnie przetrząsał zdobycze myśli XIX wieku
nie potrafię znależć w okresie powstawania germańskich państw żadnej
imperialnej alemańskiej struktury. Co więcej, dochodzę do wniosku, że
tzw. Alemani, ten policentryczny, luźny konglomerat krewnych, nie zebrali
swoich sił wokół jednego centrum, a regionalizowali je czyli, mówiąc
ideologizowanym językiem historyków, rozproszyli swe siły (Karl
Friedrich Stroheker, w: Die Alemannen in der Frühzeit – Wczesny okres
Alemanów Pod red. W. Hübener, Publikacje Alemańskiego Instytutu
we Fryburgu Nr 34, 1974). Najgłębszej przyczyny tego szukać należy
w słabej strukturze plemienia, które nigdy, i to na pewno nie z przyczyn
geograficznych, nie zdołało stać się realną jednostką polityczną. Widocznie
od samego początku Alemanom o wiele bardziej odpowiadała regionalna
samodzielność (ibid., s.26).
Zderzenie z frankońskim systemem centralistycznej władzy królewskiej,
która stara się przeskoczyć poza Alpy na rzymski tron cesarski i toleruje
wszelkie lokalne siły i autorytety wyłącznie jako wasali frankońskich
waszmości, staje się katastrofą dla alemańskiej arystokracji. W 746
roku tzw. krwawa noc w Canstatt unicestwia wszystko co, według
franków, za wysoko podnosiło głowę. Jednak wiadomości z wcześniejszej
i późniejszej Alemanii nie są tylko wieściami z krainy umarłych. Przyśpieszając
bieg czasu możemy prześledzić jak rozwija się tutaj kultura niewojowniczej
osiadłości, w której klasztory (takie jak Weissenburg, Reichenau, St.
Gallen) oraz miasta (takie jak Konstancja, Chur, Bazylea, Fryburg, Kolmar,
Sztrasburg) rozrastają się ponad mnóstwem rozproszonych ludzkich osiedli,
tworząc sieć atrakcyjnych kulturotwórczych ośrodków. Najbardziej zadziwiającą
wspólną cechą tej międzyregionalnej przestrzeni, położonej w środku
Europy jest ograniczone do tego terytorium rozpowszechnienie dialektu
– języka alemańskiego. Dziś jeszcze można wyróżnić region, gdzie jest
on używany; granice jego wyznaczył około 500 lat temu Chlodwig, wsłuchując
się w charakterystyczne dźwięki mowy. Dawne granice obejmują obszar
między górami Wogezami, miastem Murg, podgórzem Alp oraz rzeką Iller;
sam mieszkam właśnie na jednej z jego granicznych linii: na południe
od niej mówią “Chind”, a na północ – “Kind”; tak więc, znany ze Szwajcarii
gardłowy dźwięk daje się słyszeć już parę kilometrów na południe od
Fryburgu.
Obfite strumienie życiodajnej mowy, płynące z soczystą konkretnością
poprzez stulecia historii Górnego Renu, przenikały w ciągu ponad tysiąclecia
do mnóstwa twórczych dusz: – mnichów-tłumaczy, kaznodziejów, minezengerów
i miejskich pieśniarzy, majsterzengerów. Ale było to prawie wyłącznie
bogactwo oralne. Zasługę wierszowanego zapisu ustnego dialektu i nazwania
go “alemańskim” – imieniem, odrzuconym przez literaturę i język oświecony
– ma (wspominany już powyżej) Johan Peter Hebel, którym zachwycali się
Goethe, Tołstoj, Czechow, Kafka i Kleist, Walter Benjamin i Ernst Bloch,
Kurt Tucholski i Heinrich Böll. W badeńskim Karlsruhe, tęskniąc za badeńskim
południem okolic Bazylei, oddalonym na śmieszną dziś odległość 170 km,
bardzo szybko, w ciągu kilku miesięcy, napisał zbiorek wierszy, które
nazwał alemańskimi. Hebel, wybitny znawca łaciny, chciał sprawdzić czy
potrafi jego mowa ojczysta przybrać metryczne szaty poezji Katulla lub
Horacego. Rezultatem tego nostalgicznego wersyfikacyjnego eksperymentu
stał się wydany w 1803 r. nieduży tomik, którego nieoczekiwany literacki
sukces do dziś pozostaje nieprześcignięty. Te doprawdy trudne do zrozumienia
i niełatwe w wymowie teksty zebrały recenzje i pochwały od najwybitniejszych
współczesnych, deklamowali je na europejskich scenach najlepsi recytatorzy.
Zrozumieć ten wspaniały przykład historii recepcji poezji można tylko
na tle rozbudzonego przez Herdera zainteresowania “głosami narodów”
oraz ich “naturalną pierwotną pięknością”. Po siedmiu latach (w 1811
r.) poeta dialektu Hebel zajął się układaniem kalendarzy i opowiadaniem
historii, stał się twórcą środków informacji dla swoich czasów, produkcję
którego czytały i miały w poważaniu setki tysięcy ludzi. Ilość jego
czytelników wzrasta do dziś, jest to zadziwiający sukces regionalnych
publikacji pisanych na aktualne bieżące tematy. Jedno z najbardziej
czarujących wydarzeń dotyczące tych Kalendarzowych historii opowiedział
Elias Canetti. W 1926 roku we Wiedniu jego gościem był sławny recytator
Ludwig Hardt, podróżnym talizmanem którego był egzemplarz Schatzkästleins
(Skarbczyka) Hebla. “To najdroższe, co posiadam” – powiedział, a
potem pokazał dedykację, która czyniła tę książeczkę tak rzadką i cenną:
Dla Ludwiga Harta, żeby ucieszyć Hebla, od Franza Kafki. Był
to własny egzemplarz Kafki, rozczulonego mistrzowską deklamacją Hardta,
a zarazem i gawędziarskim talentem Hebla, który do głębi duszy poruszył
Kafkę.
Próby intepretacji wyjątkowości i ponadczasowej wartości dzieła Hebla
zapełniają całą bibliotekę – jednak najważniejsze dla mojego własnego
odbioru i mojej pracy myśli o tym młodym a starodawnym Heblu zawdzięczam
Alzatczykowi Robertowi Minderowi, który Hebla, pobożnego szerzyciela
oświaty i niezależnego obserwatora głównych tendencji swoich czasów,
nazwał klasykiem współistnienia. Do tego Ernst Bloch dodał swój
Analyse des citoyens Hebel (Analizę postawy obywatelskiej
Hebela), który w badeńskiej historii, jako obywatel i członek parlamentu
z przekonania pozytywnie odnoszący się do postępu, zajął ważne miejsce
wśród wielu aktywnych demokratów światowej klasy, a nie pozostał tylko
staromodną, miłą sylwetką z czasów martwoty epoki biedermeieru.
Drodzy czytelnicy, spróbowałem przedstawić wam “moją Alemanię” jako
europejską krainę, która zachęca nas do tego aby przeciwstawić historii
pisanej “z góry”, historię pisaną “z dołu”, zwracając przy tym więcej
uwagi na warunki i formy owocnego współistnienia, niż na zgiełk i ryk
podbojów i rabunków w historii wojennej oraz państwowej. Ale nie dałem
wam jeszcze okazji zajrzeć do mojej “skarbczyka” imion, które mogą być
wielce użyteczne w takim sposobie życia. Tutaj przy wspaniałym barokowym
aktorze Abrahamie a Sancta Clara (1644-1709) jest dwójęzyczny w życiu
i sztuce dadaista i rzeźbiarz Hans (Jean) Arp (1886-1966). Tuż obok,
dwujęzycznie elegancki René Schickele (1883-1940), który porównał nasz
krajobraz nad Renem z dwoma stronami otwartej księgi, i Sulzburski orientalista
Gustav Weil (1808-1889), pierwszy kto w całości przetłumaczył na niemiecki
z arabskich źródeł Historie 1001 nocy, wielojęzyczny prekursor
porównawczej kulturologii, pierwszy Żyd na katedrze badeńskiego uniwersytetu.
Widzę, że zacząłem wyliczać imiona, które utworzą długi łańcuszek
zanim dojdę do dni dzisiejszych, kiedy to ogromne machiny obrazkowych
i dźwiękowych mass-mediów dokładają wszelkich starań, żeby przepotężnym
potokiem banałów i byle czego stłumić myśli o prawie regionalnych kultur
na samookreślenie i własne oblicze, sprowadzając opinię do poziomu najprymitywniejszego
indyferentyzmu. Cóż możemy temu przeciwstawić w naszych regionach, czy
można zrobić coś w naszych społecznościach, w naszej kulturze codziennej,
zwracając na siebie uwagę żywotnością, uporem i przezwyciężaniem bezwładu?
Liryk Peter Rühmkorf pisał: Oczywiście, długo i bezpiecznie można
bujać w obłokach ze swymi politycznymi iluzjami, przez to na parterze
społeczeństwa nawet parkiet nie drgnie (w książce: Die Jahre,
die Ihr kennt – Znane wam lata, wyd. Rowohlt, 1972). Trudno temu
uwierzyć, ale zatrzęsła się nie tylko podłoga, ale cała masa politycznie
i ekonomicznie nieprzemyślanych planów budowy zakładów przemysłu jądrowego
w Wyhl, kiedy “Ludowy Uniwersytet Wyhlskiego Lasu” razem z pieśniarzem
Walterem Mossmannem roztrąbił swój protest w duchu tutejszego zdrowego
rozsądku. Stało się to w latach 70., a na zakończenie chciałbym przytoczyć
jeszcze dwa przykłady z dnia dzisiejszego, które świadczą o żywotności
mojej Alemanii: ponadgraniczne niepokorne czasopismo Allemende,
i jeszcze – śmieszną książkę, w której grupa młodzieży przetłumaczyła
Przygody Huckelberry Finna Marka Twaina na współczesną alemańską
gwarę, lub, jak wyrazili się sami, “przeszmuglowali” tekst w alemańszczyznę
(Wendelinus Wurth, wyd. Drey, Gutach, 1997). Jak widzicie, u nas wciąż
jeszcze można się twórczo obchodzić z granicami.
Tłumaczyła Natalia Otko
|
20
2001
|