previous article
next article
to main page

Hałyna Petrosaniak

© Halyna Petrosaniak, 2000

***

Przekroczyliśmy granicę. Zrywaliśmy kwiaty na cudzych łąkach,
wymawiając cicho słowa języka usłyszanego po raz pierwszy,
nocowaliśmy pod gołym niebem, i ojczyzna w naszych snach
zjawiała się co raz rzadziej – zimowe, prawie zawsze,
jej widoki: surowe, majestatyczne miejsca,
pieczęcią niezmienności naznaczone. Zapominaliśmy
skąpe głosy jej ptaków, zapach domostwa, i ta
zdolność wydawała się raczej pożyteczną niż zawadzała.
Wybrany przez nas kraj całkiem już swojskim wydawał się.
Zachwycenie pobytem tutaj sięgało swego apogeum.
Jednak czasem w niewinnych rozmowach peszyło nas imię
starca dziwnego z Itaki, niepojętego Odyseusza.

***

Krajobrazów nieznanych spokój koi świadomość chorą,
znieważonej kiedyś ciszy wartość znam dopiero teraz.
Niespodziewane ciepło obcego przytułku w bohemskich górach
(triumf odległości wielkich). Znak milczenia jak dar.
Na ziem moich mapę pstrokatą nanoszę zarysy terra
incognita: klimat, fauna, flora, rzek jej doliny…
Lecz fale tych gór się rozbiją o błękitny brzeg nieba
i w oddaleniu wyłoni się obraz znajomej równiny.

***

Wieczór jesienny w skromnym miasteczku…
J.Brodski

Miasteczko, które było niegdyś centrum wszechświata, teraz się tuli
w samym kąciku mapy, i jego ulice
u czasoprzestrzeni w niełasce, wyboiste jak dusze niektóre,
niby na głuchą bezradność natykają się na góry.
I urywają się, nawet ta, co zwie się ulicą Swobody.
Tylko rzeka, jak przedtem, swoje zimą zielone wody
niesie, omijając przeszkody.
Szarość przygnębia nawet barwy jesieni. Na Rynku nie temu
pomnik, co kiedyś, człowiekowi sławnemu.
Wyraz jego twarzy jakby mówi, że jeden – nie wojownik w polu.
W parku ławeczki pomalowane na błękitny i żółty kolor.
Rankami, zwłaszcza w niedziele, do miasta schodzą się górale
(przeważnie Marusie i Iwany, lub Wasyle i Anie).
Na targ, rzadziej – do cerkwi za duszę postawić świeczkę.
Mężczyźni, z reguły, do tak zwanej kawiarni “Smericzki”.
Nigdy byś tu nie wracała, nie mając poczucia winy,
ale coś mocno trzyma – chyba pępowina.
Szarpniesz się silniej – i za tobą
pociągną się własne wnętrzności, jak za liszką.

Tłumaczyła Natalia Otko


N12 / 1998

20

2001