Jean Jacques Rettig
Regionalizm w latach 70. (Górny Ren – wzorcowy region ruchu ekologicznego)
© Jean Jacques Rettig, 1998
Oczywiście, moi czytelnicy wiedzą – podobnie jak ich rodzice – czym jest cierpienie.
Mieszkańców Galicji często pozbawiali ich granic i narzucali im inne. Kilka
lat temu na Ukrainie rozpoczęło się kształtowanie nowego, świata o innych wartościach.
My wszyscy często zachowujemy się nie jako dorośli, myśląc, że jesteśmy wyjątkowi,
że nasze szczęście, nasze nieszczęście, przeżyta przez nas niesprawiedliwość,
nowe hasła, które się zjawiają (lub są narzucane) są jedyne i niepowtarzalne.
Lecz unikatowe i niepowtarzalne można znaleźć także w każdym innym miejscu,
nawet jeśli o tym nie wiemy. W całym świecie osoby i grupy, żądne władzy i wzbogacenia
się, usiłują przez zawsze utrzymywać naród w stanie niedojrzałości, żeby łatwiej
nim manipulować.
Ja pochodzę z Alzacji. Teraz jestem obywatelem Francji. Mój rodzimy region
jest bardzo piękny: bogaty w materialnym i kulturalnym sensie. Lecz historia
jego rozpoczynała się bardzo niedobrze. Pod tym względem Alzacja mogłaby być
siostrą Galicji. Karol Wielki miał trzech wnuków, którzy podzielili jego królestwo.
Ludwik Niemiec otrzymał Wschód, Karol Łysy – Zachód, Lotar – długie pasmo między
nimi od Schlezwig-Holsteinu do Neapolu. Karol i Ludwik podpisali w 842 r. umowę
Strasburską (układ o nieagresji i gwarancję wzajemnej pomocy: wielce przypominający
układ Hitlera–Stalina), a potem oni kawałek za kawałkiem “zjedli” królestwo
swego brata Lotara. Alzacja została niemiecką. Trochę później król francuski
Ludwik XIV, żądny sławy, zechciał ustanowić proste i “naturalne” granice. Więc
podbił Alzację i wygłosił z wyżyny Col de Saverne: “Cóż to za cudowny ogród!”.
W 1870–71 nasz region podbili Niemcy, w 1918 – Francuzi, w 1939 – Niemcy, w
1945 – Francuzi, a w 1970… – przemysł jądrowy.
Jak radziła sobie moja mała rodzina w wirze tych geopolitycznych – militarnych
– ideologicznych – obłudnych – paranoidalnych intryg, w których tak niewiele
było ludzkiego?
Mój dziadek Emil, rzeźbiarz w kamieniu, był protestantem, a jego najlepszymi
przyjaciółmi byli zakonnicy kapucyni z katolickiego klasztoru naprzeciwko. Często
brał kogoś z nich jako modela dla swoich rzeźb, które wyrabiał dla katedralnych
kościołów Drezna, Meisena, Strasburga, Zurychu, Berna. Siostra jego małżonki
wyszła za mąż za badeńczyka (Niemca), który przywędrował tutaj w 1870 roku.
W 1918 byli oni zmuszeni emigrować do Niemiec. Dziadek Emil zmarł na Zachodzie
Francji, dokąd uciekł w 1939 przed Wermahtem. Drugi mój dziadek, też Emil, ślusarz
z zawodu, potrafił z niczego i ze wszystkiego robić zabawki swym dzieciom, mówił
im o szerokim świecie, wymyślał i opowiadał historie w czasie spacerów nad rzeką.
Będąc protestantem, obcował z rabinem, katolickim księdzem oraz pastorem protestantem
– i nie było to czymś nadzwyczajnym.
Mój ojciec, również Emil, urodził się w 1896; bardzo wcześnie został internacjonalistą.
Wbrew woli wciągnięty w I wojnę światową, on, żołnierz niemiecki, był zraniony
w 1917 kulą rosyjską, ale właśnie państwo francuskie wypłacało mu aż do śmierci
w wieku 90. lat emeryturę inwalidzką. Czyż to nie wspaniały przykład uniwersalności?
Bardzo wcześnie zrozumiał on, że interesy pewnych ludzi mających władzę, na
przykład magnatów przemysłu zbrojeniowego, są ponadnarodowymi, a więc takimi
co przekraczają granice. Kula z jego mogiły, ten mały kawałek metalu 2 cm od
jego serca, w ciele co stało się prochem, przesyła nam filuterne ale i poważne
ostrzeżenie. Moja rodzina była skłonna ku francuzczyźnie, lecz chcieliśmy rozmawiać
także po alzacku i zachowywać naszą własną kulturę w połowie drogi między Francją
a Niemcami. W czasie totalitaryzmu zawsze wyraźnie odróżnialiśmy Niemców od
nazistów.
Matka moja Fryderyka urodziła się w 1901 roku, uczęszczała do szkoły tylko
do 14. lat. Miała niewiarygodną siłę woli. Pobudzana humanistycznym entuzjazmem
wymogła od nazistów pozwolenie na codzienne gotowanie posiłku dla 60. więźni
politycznych obozu Schirmeck. Więźniowie pracowali w latach 1943–44 na budowie
kolei. Przy okazji – oczywiście, w tajemnicy – nawiązała ona kontakt między
więźniami i ich rodzinami, dostarczała im lekarstwa i prowiant, urządzała z
pomocą przewodników ucieczki większych lub mniejszych grup.
Mój brat Pierre (koniec z Emilami!) uczył się w gimnazjum strasburskim. W 1943
roku, gdy miał 15 lat, Gestapo zabrało wszystkich chłopców z klasy. Wywieźli
ich do Niemiec gdzie zostali żołnierzami wojsk obrony przeciwlotniczej. Mój
brat był strzelcem wyborowym, on i jego koledzy dbali o to, by pociski eksplodowały
zanim dosięgną brytyjskiego, amerykańskiego czy kanadyjskiego wojskowego samolotu.
Pozostały mu blizny na goleni i pośladkach, w miejscach gdzie on sam sobie wprowadzał
ślinę w ostatnie miesiące wojny, żeby mu zrobili zabieg hirurgiczny, po którym
już nie mógł brać udziąłu w śmiercionośnym szaleństwie.
Jestem wdzięczny wszystkim moim domownikom i krewnym, którzy swoim przykładem
nauczyli mnie mówić “nie” temu, co jest niedopuszczalne, niehumanistyczne, niesprawiedliwe.
Jestem wdzięczny im za to, że nauczyli mnie być krytycznym i wyrozumiałym. Jestem
wdzięczny im za to, że nauczyli nas samodzielnie myśleć i jakiekolwiek wnioski
robić z wyjątkową ostrożnością. Jestem wdzięczny im za to, że wskazali nam drogę
ku temu, jak zetrzeć granice między ludźmi, nie tylko zastygłe granice państwowe,
ale i granice myśli i serc.
Często państwa mają błędne wyobrażenie o swoim narodzie – lub chcą mylić się
co do niego, ponieważ tak im wygodniej. Na przykład, w czasie okupacji hitlerowskiej
nam pod groźbą więzienia zabraniano rozmawiać i śpiewać po francusku. Wszystkie
książki francuskie zebrano i zniszczono. W 1945 roku Alzacja znów została francuską
i rząd Francji wywierał na Alzatczyków pewien nacisk aby wyrzekli się swego
dialektu. W miejscach publicznych i autobusach można było widzieć nalepki z
napisem “Mówić po francusku – to szyk!”; w szkołach panował surowy zakaz rozmawiania
po alzacku, nawet podczas przerwy. Germańskie dziedzictwo kulturowe musiało
zniknąć. Jakobińskie państwo francuskie dopiero w latach 1990–91 zrozumiało,
że prawdziwa dwujęzyczność w Alzacji jest dla kraju nie tylko kulturowym, lecz
komercyjnym oraz ekonomicznym atutem.
A oto inny przykład braku zrozumienia: po II wojnie światowej moi rodzice
wraz z rodziną trafili według klasyfikacji państwa francuskiego do kategorii
“patriotów”, właśnie w sensie nacjonalistycznym, ze względu na ich postawę oraz
działalność antynazistowską. Wskutek tego, gdy w latach 1960–62 zabrali mnie
na wojnę do Algieru, zostałem wcielony do jednostki łączności (oddział szpiegostwa
telefonicznego oraz cenzury prasowej), ponieważ wychodzono z tego, że Rettigowie
będą służyć Francji za wszelką cenę.
Ale co do tego rządzące zakute łby myliły się. Moi rodzice i brat działali
z własnych humanistycznych bądź antytotalitarnych przekonań, a w żadnym wypadku
nie w imię miałkiego i tępego nacjonalizmu. W rezultacie w Algierze uważałem,
że mam obowiązek sabotować moją robotę, opuszczałem wiele informacji, którą
miałem cenzurować, nie wydałem żołnierzy-fellachów, których złapałem w czasie
podsłuchiwania. Przekazywałem tylko informacje o przygotowaniu zamachów. Dla
mnie były to niełatwe decyzje. Motywacja moja była taka sama, jak u mego ojca
lub brata.
Największą przeszkodą dla nieuczciwego państwa – państwa oportunistycznego,
wojowniczo przebiegłego, faszystowskiego, państwa mającego skłonności totalitarne
lub do rujnowania demokracji itd (to tylko spis przykładów, ponieważ Francja
nie posiadała wszystkich tych cech jednocześnie), państwa awanturniczego – jest
pasywna niezgadzanie się z jego decyzjami lub aktywne przeciwdziałanie własnej
ludności.
W ten sposób zbliżamy się do tematu, który podałem w tytule: regionalizm oraz
ruch ekologiczny. Najpierw chciałbym pokazać, że radość, ból, uczynki, reakcje
ludzkie – to elementy nie izolowane w czasie i przestrzeni. Alzacja i Galicja
są spokrewnione, być może o wiele bliżej niż nam się wydaje. Postawy naszych
rodziców i naszego otoczenia określają nas, kształtują nas w większym stopniu
niż myślimy. Wszystko to tworzy ogniwa jednego łańcucha – warto pamiętać o tym.
Nalegam na fakcie, że bardzo często narody były wprowadzane w błąd (przypomnijmy
chociażby jugosławską, bośnijską tragedię), oszukiwane, naszczuwane jedne na
drugich, choć były one i są zainteresowane w tym, by się spotkać, poznać język
innego, obcować, wspólnie pracować, pomagać sobie, wzajemnie szanować swoje
osobliwości.
Przytoczę tu dwa przykłady tych fałszywych wartości, które kosztowały tak
wiele krwi i nieszczęść: honor narodowy oraz pojęcie odwiecznego wroga. W XIX
i pierwszej połowie XX w. te idee wykorzystywali i nadużywali intelektualiści,
politycy, wojskowi, a nawet przemysłowcy. “Niech nie zabrudzi naszą rolę krew
nieczysta!” – śpiewano w hymnie narodowym Francji. “Germania nade wszystko!”
– było hasłem Niemiec. A maleńka Alzacja znajdowała się między nimi, niby między
rozwiedzionymi rodzicami, którzy chcą odebrać jedno drugiemu wspólne dziecko.
Dlaczego – do wszystkich diabłów!, nie jesteście zdolni podnieść spojrzenie
od swojej miski? Czyż nie potraficie pozbyć się swych tępych i śmiercionośnych
idei? De Gaull pragnął Europy od Atlantyku do Uralu. Wraz z Adenauerem pracował
on nad pojednaniem między Niemcami a Francją. Wtedy istniał wspólny wróg – Związek
Radziecki, przeciw któremu trzeba było się zjednoczyć. Lecz subiekty pojednania,
obydwa narody – czy spotkały się one? Czy nauczyły się obcować ze sobą? Czy
robiły cośkolwiek wspólnie, z własnej woli, poza uważnym oficjalnym nadzorem?
Czy wzięły one jako sąsiedzi los w swoje ręce? Odpowiedź, niestety, jest negatywna.
Był “Maj ’68”, który ogarnął ogniem całą Europę Zachodnią – z jego
błędami, oczywiście, lecz i z jego żywymi problemami, jego zrozumieniem udziału,
jego krytyką gołych, drętwych autorytetów, paternalizmu, wyzyskiwania robotników,
ideałów życiowych, proponowanych nam przez kapitalistyczne przemysłowe społeczeństwo
z jego nieokiełznanym liberalizmem. Młodzi i jeszcze młodsi zaczęli marzyć o
rewolucji humanistycznej. De Gaulle po długich wahaniach pojechał do Baden-Baden,
żeby zapewnić sobie poparcie ze strony generała Massu, który kierował wojskiem
stacjonowanym w Niemczech. Partia komunistyczna Francji oraz jej związek zawodowy
nastraszyli się, że mogą ich wyprzedzić z lewa i dogadali się z rządem. “Maj
‘68” żył, a my znów stanęliśmy do pracy.
Polityczny aspekt myślenia nie zniknął. Od 1970 zarysował się aspekt ekologiczny.
Stawało się coraz bardziej oczywiste, że nasza rola nie będzie zraszana nieczystą
krwią, ponieważ była już ona zanieczyszczona nawozami chemicznymi, pestycydami,
herbicydami, ciężkimi metalami, odpadami radioaktywnymi. A “Germania nade wszystko”
musiała trąbić odwrót, bowiem dawne problemy nabrały wymiarów planetarnych!
Trzeba było ratować morza, lasy, zbiorniki wodne, powietrze, tropikalne lasy
deszczowe, fundusz genetyczny (i trwa to do dziś). Jeszcze trzeba było walczyć
z groźbą przeludnienia.
Otóż, na przykład, ta zatruta i ochydna kloaka, która nazywała się Renem,
była szwajcarską, francuską, niemiecką i holenderską. Już nie wystarczało tego,
żeby czynniki oficjalne każdego z tych narodów przerzucały sobie nawzajem piłkę
odpowiedzialności: wszyscy musieli zakasać rękawy i wziąć się do działań praktycznych.
Komuny, przemysłowcy, rybacy, wieśniacy, wszyscy, którzy eksploatowali otaczające
środowisko i byli zaniepokojeni jego losem, zmuszeni byli obcować ze sobą i
szukać rozwiązania. To nigdy nie jest łatwo, ponieważ ich krótkoterminowe interesy
często nie pokrywają się. Trzeba było katastrofy nazwanej Czerno–Bale, kiedy
to zakład chemiczny w Bazylei (Szwajcaria) zatruł całą rzekę – żeby ludzie,
jakby pod wpływem elektrowstrząsu, zwrócili się do energicznych działań.
Alzacja zawsze była silnie związana z przyrodą. Lecz Alzatczyk z natury jest
uprzejmy i dobrze wychowany. Musiał on nauczyć się stosować krytykę polityczną
(nie zawsze negatywną), podnosić głos, brać własny los w swoje ręce (on i tak
dosyć często zmieniał swych “panów”). Narodowi oraz brukselscy technokraci planowali
w swej zachłanności przekształcić całą dolinę Renu – od Rotterdamu do Bazylei
– w strefę przemysłową, a zamieszkiwane rejony przesunąć w góry (Wogezy, Schwarzwald).
Niezbędna dla tego energia miała być produkowana w olbrzymich “parkach” reaktorów
jądrowych. Po wszystkim, czego dowiedzieliśmy się o niebezpieczeństwie chemicznego
i radioaktywnego zanieczyszczenia środowiska, zrozumieliśmy: nadszedł moment,
kiedy trzeba zdecydować się, działać, informować ludność i walczyć przeciwko
tym demonicznym, szaleńczym projektom.
Poza tym, Ren łączył te wszystkie projekty, dając okazję badeńczykom, Alzatczykom
i Szwajcarom do przeprowadzenia całkiem nowych spotkań. Były założone komitety,
powstały rozmaite incjatywy społeczne. Ludzie informowali się nawzajem, zajmowali
i okupowali w dzień i w nocy place budowy, prowadzono procesy sądowe przeciw
firmom i państwu, doświadczyliśmy prawdziwej współpracy, która przekracza granice…;
i wszyscy odkryli, obudzone realnością ekologiczną, wspólne interesy mieszkańców
regionu, często kulturowe, czasem językowe, a zawsze ludzkie. Ruch ekologiczny
nie ma na celu rujnowania państwa i niweczenia kultury, przekształcenia ziemi
w amorficzną magmę bez smaku, bez tradycji, bez więzi społecznych. Na odwrót!
On zawsze występował za systemowe podejście do problemów i rozwiązań. Żeby skończyła
się czcza gadanina i zaczęło się ratowanie rzek i wód podziemnych, lasów, atmosfery
i zdrowia ludzkiego, państwa muszą wyjść z odrętwienia i poważnie się zająć
skutkami swych działań dla ludzi, sąsiadów i Ziemi. Francji, państwu w którym
mieszkam, trzeba pod tym względem zrobić jeszcze wiele kroków.
W toku naszej walki ci, którzy jeszcze tego nie odczuli, dowiedzieli się,
że prawdziwymi granicami nie są te, ustalone przez struktury władzy, pomiędzy
narodami naszych krajów, a te które istniały, i wciąż jeszcze istnieją, często
niewidzialne, wewnątrz kraju między ludnością a “lobby”, między grupami o różnych
interesach. Wspominam pewnego badeńskiego (a więc niemieckiego) winiarza, który
po miesiącach wspólnych akcji i okupacji placów budowy – to znaczy po miesiącach
wymiany zdań i obcowania z Alzatczykami – wykrzyknął: “Odkryłem, że jesteśmy
braćmi, nauczyliśmy się żyć razem, politykierzy i wielcy wodzowie przeszłości
oszukiwali nas. Jak pomyślę o tym, że kiedyś strzelaliśmy do siebie przez Ren!
Cóż za szaleństwo! Jeśli wielcy panowie z Bonn i Paryża pewnego dnia znów zechcą
zmalować coś podobnego, powiemy “Nie!”, nie będziemy więcej maszerować, bowiem
przeżyliśmy coś innego!”. Niechaj te dobre zamiary szerzą się po całej planecie
(jest ona taka malutka). Niechaj nie zgaśnie to wspomnienie.
Opiszę tutaj sześć przypadków walki, prowadzonej na Górnym Renie. Będę mówić
o okresie mniej więcej lat 1970–1980, chociaż poszczególne akcje odbywały się
także po 1980 r.
W lipcu 1970 r. stało się wiadomo, że około Fessenheimu w Alzacji ma być zbudowana
elektrownia jądrowa o dwóch reaktorach. Był to jedyny projekt na Górnym Renie,
który został zrealizowany. Budowie trzeciego i czwartego reaktora udało się
zapobiec. Walka przeciwko pierwszemu i drugiemu jest kontynuowana i skończy
się dopiero z ich zamknięciem, kiedy odejdziemy od francuskiej polityki jądrowej.
Wiosną 1971 r. rząd ziemi Baden-Württenberg ogłosił, że na prawym brzegu Renu
w Breisach mają być zbudowane cztery reaktory. W maju ludność miejscowa zupełnie
niespodziewanie wystąpiła z protestem – ciągłe wzrastającym – przeciw temu projektowi.
Latem 1974 r. niemiecka firma “Zakłady Chemiczne-Monachium” chciała zbudować
koło Marckolsheim, na brzegu alzackim 15 km od Breisachu zakład chemiczny, wykorzystujący
związki ołowiu. Wcześniej projekt odrzuciły trzy inne francuskie i niemieckie
wspólnoty. Pięciomiesięczna okupacja obiektu przez ludność położyła kres tym
planom.
W końcu 1973 r. “święcił” swe odrodzenie projekt jądrowy w Wyhl (Baden) między
Breisachem i Strasburgiem. Projekt w swoim czasie zaznał porażki w Breisachu.
Manifestacje, debaty przy okrągłym stole, poważna konfrontacja z policją, ponad
roczna okupacja obiektu, procesy sądowe i coraz silniejszy opór ludności doprowadziły
do tego, że firma “Badenwerk” i rząd Baden-Württenbergu musiały ustąpić. Żadnej
elektrowni jądrowej w Wyhl!
Od 1966 r. firma “Motor Columbus A.G.” usiłuje zbudować elektrownię jądrową
w Kaiseraugst, 19 km od Bazylei na szwajcarskim brzegu Renu. Rozpoczęły się
bardzo liczne zebrania i “kontr-zebrania”, głosowania oraz dyskusje – na jakie
tylko pozwala szwajcarska konstytucja. W 1970 Alzatczycy i Badeńczycy dowiedzieli
się o szwajcarskim projekcie jądrowym. Początek budowy – 24 marca 1975 r., a
1 kwietnia prace budowlane zostały zablokowane, plac budowy okupowała ludność
i utrzymała do 19 maja 1975 r. Do dziś elektrownia jądrowa nie jest zbudowana.
W tych czasach istniał spis miejscowości nad Renem, gdzie potencjalnie mogły
być budowane elektrownie jądrowe. W grudniu 1976 r. “Électricité de France”
wzniosła około Gerstheimu (Alzacja) między Wyhlem a Strasburgiem maszt meteorologiczny
– wyraźny znak, że będzie tu prowadzona budowa. I rzeczywiście, burmistrz miał
już plany budowy 4. reaktorów – każdy o mocy 1300 MW. Okupacja terenu budowy
trwała 7 miesięcy. Maszt demontowano. Projekt, który stał się znany społeczności,
odrzucono.
Te sześć przykładów walki i zaangażowania ekologicznego były, jak już mówiłem,
szkołą życia, świadomości obywatelskiej, osobistej oraz kolektywnej odpowiedzialności,
uświadomienia głównych wartości, osobistego rozwoju i udoskonalenia. Kasta tych,
którzy podejmują decyzje, zaznała oporu ze strony ludności – wynalazczej, trzeźwo
myślącej, dzielnej, wolnej od przemocy i cywilizowanej. Technokraci i utopiści
hyper–postępu zmuszeni byli liczyć się ze zdrowym rozsądkiem uczciwych ludzi.
Akcje te były, i będą kontynuowane w przyszłości; będą wykraczać poza granice
– nawet jeśli nacjonalistom oraz tym wszystkim, kto sieje nienawiść i rozbrat,
to się nie podoba. Miłość i szacunek ku żywiołom (ziemi, wodzie, powietrzu,
przestrzeni) są niezbędnymi warunki godnego życia, które włącza w siebie miłość
i szacunek do sąsiadów, udział w ich kulturze, gotowość uczyć się ich języka.
Odpowiedzieliśmy homeryckim śmiechem, gdy pan Sicurani, prefekt regionu Alzacja,
chciał zabronić Niemcom z prawego brzegu Renu przekraczać granicę, by dopomóc
nam, Alzatczykom, w walce przeciw niemieckiemu projektowi budowy zakładu wykorzystującego
związki ołowiu. Most odrazu wspólnie okupowali Niemcy i Francuzi, ruch transportu
został wstrzymany. Prefekt zmuszony był ustąpić, trafił on w pułapkę własnej
niesprawiedliwości. Pieniądze i zniszczenie środowiska nie znają granic. Dlaczego
więc ludność ma się dzielić?
W tamtej epoce temat ekologii był całkowicie nowy, i nasz protest przeciw
zbrodniczym projektom, zagrażającym zdrowiu społecznemu, był też nieoczekiwany.
Przede wszystkim – informacja o naszej działalności i same akcje doprowadziły
do tego, że narodziło się myślenie ekologiczne. W ciągu lat wszystkie idee i
incjatywy przychodziły od dołu. Żadna z partii politycznych nie zajmowała się
na serio tymi problemami, nie mówiąc już o jakimkolwiek zaangażowaniu. Komuniści,
na przykład – zorientowani na Moskwę, jak również ci zorientowani na Pekin –
chcieli wziąć udział w proteście, lecz równocześnie musieli chwalić przemysł
jądrowy w swoich ojczyznach, Pekinie lub Moskwie… W ogóle, można powiedzieć,
że nasi politycy – od burmistrza do posła – byli bardzo słabo poinformowani
o problemach ekologicznych. Przez dłuższy czas one i tak nie miały znaczenia,
dlaczego więc stawiać siebie w trudną sytuację, przeciwstawiając się oficjalnym
tezom? Politycy, jeśli ich nie kopnąć, pozostają w przeważającej masie klasycznymi
politykami, to znaczy karierowiczami.
Z pośród trzech krajów, o których mowa, we Francji najbardziej trzeba walczyć
ze swoistą polityką gabinetową. Dać ludowi możliwość “pogadać”, ale za wszelką
cenę zrealizować to, co za kulisami przygotowały wielkie umysły z Ecole Nationale
de l’Administration, Polytechnique i Servis des Mines. Wszystkie decyzje, które
dotyczą, na przykład, polityki jądrowej, podejmowane są poprzez dekrety państwowe,
a nie przez parlament. Nie myśl, podpisz i siedź cicho! Podczas wieloletniej
walki my – inicjatywy obywatelskie, a także badeńska, szwajcarska i alzacka
ludność – wiele nauczyliśmy się.
Dla nas ogromne znaczenie miało to, że udało się zjednoczyć w swych akcjach
różnych ludzi, młodych i starszych, mieszkańców miasta i wsi, intelektualistów
i włościan, naukowców i artystów, ponieważ nasi wrogowie byli zainteresowani
w dzieleniu ludności – by łatwiej nią kierować i realizować swoje projekty.
Wzajemne zaufanie budowało się bardzo stopniowo, proces ten wymagał maksymalnej
wrażliwości oraz cierpliwości. Każdy się uczył, każdy otwierał się przed innymi
i weryfikował swoje wartości. Tak zwany komunista, już nie wyglądał jak czart
(problem Niemców); wieśniak i winiarz stawali się poniekąd studentami; student
odkrywał dla siebie pole, nauczył się posługiwać widłami do gnoju i siekierą…
i prościej rozmawiać.
W ramach wyhlskiej historii była założona “Szkoła Narodowa-Wyhlski Las”, która
dbała z początku o kulturę w miejscach akcji okupacyjnych, później, w ciągu
lat – i w okolicznych wioskach. Różnorodne były tematy oraz prelegenci, nie
tylko Niemcy i Francuzi, lecz i amerykańscy uczeni, Hindusi, mnisi buddyjscy,
lekarze Persowie, ekolodzy z Brazylii. Pragmatyczne i płodne bractwo.
W przeciwstawieniu do układu Strasburskiego – wspominałem o nim na początku
– 60 gmin wokół Gerstheimu, niemieckich i francuskich, podpisało pakt o wzajemnej
pomocy, by stać na przeszkodzie projektowi jądrowemu. W odróżnieniu do Karola
Łysego i Ludwika Niemieckiego nie mieliśmy utajonych myśli i kamienia w zanadrzu;
działaliśmy w interesach mieszkańców tego regionu i ich potomków. Był to pakt
ludu Gerstheimu. Oprócz tego, zrozumieliśmy, że jedne sukcesy pociągają za sobą
następne. Wielu ludzi przychodzi dopiero wtedy, kiedy widzą zwycięstwo.
Walka we Fessenheim, która wciąż jeszcze trwa, ujawniła nam, że zawsze trzeba
mieć po swojej stronie chciażby część mieszkańców gminy, których osobiście dotyka
ten czy inny problem. Nie wystarczą manifestacje tysięcy ludzi, przybyłych z
innych miejsc. Z tego powodu i przemysł chciałby podkupić ludzi w takiej gminie.
Nie wystarczy pozostawać wśrod współbojowników i ekologów. Trzeba budzić zaciekawienie
wszystkich grup ludności, inaczej znajdziemy się na poboczu. Tysiące ludzi w
naszym regionie mogli z bliska zobaczyć gotowość technokratów i “specjalistów”
do szerzenia kłamstwa i półprawdy, wynikającą z poczucia dyscypliny zawodowej,
rządzy zysku, lub po prostu dlatego, że należą oni do szczególnej kasty. Ale
zwyczajni ludzie już nie pozwalają wciskać sobie bajek, nie mają już takego
poczucia podporządkowania – potrafią mówić otwarcie i demaskować “sprzedawczyków”.
Czy trzeba wspominać o tym? W sensie finansowym nasze akcje nie dawały żadnego
zysku. Na odwrót, bardzo dużo ludzi wspierało nasz ruch z własnej kieszeni w
miarę swoich możliwości. Jak i narodziny, śmierć, miłość, wschód słońca… – nasza
sprawa była i pozostanie bezinteresowną. Lecz całkiem naturalnym jest to, że
coraz więcej ludzi zarabia pieniądze na budowie słonecznych kolektorów, generatorów
wiatrowych, izolacji itd. Chcemy nie tylko mówić “Nie “. Nasze zadanie – to
wskazać także alternatywę. Na przykład, turbiny gazowe mogły by całkiem nieźle
zastąpić reaktory Czarnobyla, nawet jeżeli “Framatôme”, “Siemens”, “Électricité
de France” za wszelką cenę chcą sprzedawać elektrownie jądrowe. Nie łudźcie
się: nie wzystko co błyszczy na Zachodzie – to złoto! Jeśli czekać na to, że
za ratunek gałęzi, na której siedzisz, zapłacą ci – może się to źle skończyć.
Acha, omal nie zapomniałem! Pewnego dnia jeden profesor historii i polityk
z Alzacji opublikował w gazecie artykuł, w którym twierdził, że my jesteśmy
przeciwnikami przemysłu jądrowego i że opłaca nas KGB. Pozwaliśmy go do sądu
za oszczerstwo i wygraliśmy proces.
Zasadą naszej walki zawsze było nieużywanie przemocy. Dlaczego? Przede wszystkim
dlatego, że nasi przeciwnicy mieli znacznie więcej środków nacisku. Posyłali
innych wykonywać brudną robotę. Po drugie, jesteśmy przekonani, że przemoc nie
zmienia ludzi. Jeśli będziemy praktykować przemoc, to damy naszym wrogom możliwość
usprawiedliwić użycie jeszcze większej przemocy ze swej strony. I na odwrót,
wybierając inną drogę, dajemy im możliwość pomyśleć i zmienić się, albo, jeśli
będą trwać w swej tępocie, pozwalamy im ukazać swe prawdziwe oblicze całej zbiorowości
i ostatecznie utracić przychylność ludzi. Minister–prezydent ziemi Baden–Württenberg,
Hans Filbinger, wyniósł to doświadczenie z historii w Wyhl. Jego kłamstwa i
policyjna samowola złamały mu kręgosłup. On nie chciał się zmienić.
Metoda działań bez przemocy nie ma nic wspólnego z naiwnością czy ospałością,
na odwrót, wymaga ona dokładnej analizy, twórczej inwencji, ruchliwości, umiejętności
czytania w ludzkich duszach, męstwa i ducha solidarności. W żadnym wypadku nie
zabrania wykorzystywać siłę wroga, aby ją, w miarę, możliwości zneutralizować.
Zawsze jednak lepiej jest szukać dialogu. Trzeba zostawiać przeciwnikowi jakieś
wyjście. Naszym celem nie jest nienawiść, lecz prawda i sprawiedliwość. Uzasadniony
gniew też ma swoje miejsce w tym procesie, gdyż chłodny rozum nie zawsze działa
kiedy trzeba przeskoczyć rów między myślą a czynem. Ale gniew ten musi siebie
przezwyciężyć i nie ma prawa tracić z oczu celu. Można też powiedzieć jeszcze:
czym większa jest liczba aktywnych uczestników, tym trudniej przeciwnikom zignorować
taki ruch. I ostatni wniosek: praktyka wykazała przewagę podejmowania działań
w wielu kierunkach (informacja, dialog, akcje bezpośrednie, okupowanie, procesy,
udział w wyborach itd.), a nie tylko w jednym, ponieważ przeciwnik zawsze próbuje
iść na was na wprost lub jakoś obejść.
Na tym kończę. Chociaż przeżyliśmy znacznie więcej, niż mogłem przekazać czytelnikom
w tym swoim wykładzie.
Tłumaczyła Natalia Otko
|
20
2001
|